Narodowy kult klęsk i katastrof

1 sierpnia 2022

O narodowych klęskach pamiętać musimy, bo winni jesteśmy pamięć tym, którzy swoim heroizmem przetarli nam szlaki. Czy jednak na pewno rozsądnym jest stawianie klęsk i katastrof w punkcie centralnym narodowej mitologii?

Klęski, rzezie i katastrofy są nieodłącznym elementem historii każdego narodu, lecz zdaje się, że w naszym przypadku odgrywają one – zwłaszcza współcześnie – szczególną rolę w kształtowaniu narodowej tożsamości. Kult martyrologii to w linii prostej spuścizna literatury romantycznej wieku XIX. Wielcy romantycy polscy, twórcy wybitni w skali światowej, pozostawili po sobie nieśmiertelne dzieła, wspaniałe zabytki nie tylko polskiej kultury, ale całej szeroko rozumianej cywilizacji europejskiej. Przy okazji jednak udało im się skutecznie i trwale przeformatować mentalność narodową czyniąc z nas naród, który wszystko, z polityką włącznie, postrzega przez pryzmat emocji i uczuć.

Tak oto staliśmy się światowym fenomenem jeśli chodzi o sposób postrzegania polityki. Podczas gdy praktycznie wszystkie narody świata podchodzą do polityki realistycznie, egoistycznie dbając tylko o swój własny interes, my postrzegamy politykę w sposób romantyczny, jak gdyby nie różniła się ona w swej istocie od relacji międzyludzkich. Stąd też pomimo bolesnych doświadczeń historycznych, które jednoznacznie udowadniały, że w tym świecie liczyć możemy tylko na siebie, Polacy nadal wierzą w propagandowe bujdy o „bezwarunkowych gwarancjach”, „przyjaźni między narodami”, „sojuszach opartych na wzajemnym poszanowaniu”, a kiedy przyjeżdża do Polski amerykański prezydent to do wywołania stanu narodowej ekstazy wystarczy mu połechtać nasze ego miłymi słowami i cytatem z Jana Pawła II. Z tego też względu zamiast budować własną siłę od wewnątrz, nieustannie zapatrujemy się na ratunek z zewnątrz, a kiedy przegrywamy, zamiast spojrzeć na przyczyny naszych działań, które do porażek prowadziły, wolimy całą odpowiedzialność zrzucić na tych, którzy z pomocą nam nie przyszli.

Nie inaczej rzecz ma się w przypadku refleksji nad własną historią. Orędownicy tradycji insurekcyjnej nakazują nam rozkochiwać się w kompletnie nieprzygotowanych, spontanicznych zrywach, choć zdecydowana większość z nich przynosiła nam skutki katastrofalne, hamując na dziesięciolecia możliwości odrodzenia niepodległego bytu państwowego czy nawet stawiając nas na krawędzi biologicznego przetrwania. I tak jak już wspominałem nie ma nic złego w tym by wydarzenia te upamiętniać, a nawet stanowi to nasz moralny obowiązek. Czy aby jednak na pewno wychowywanie młodych Polaków w kulcie beznadziejnych zrywów jest rozsądne? Czy nie wpisuje się to idealnie w linię kultywacji „tendencji samobójczych narodu polskiego”?

Książkę o takim dokładnie tytule napisali w roku 1925 bracia Aleksander i Adolf Bocheńscy i ciężko jest z przyjętą w niej argumentacją się sprzeczać. Dzisiaj z przerażeniem patrząc na – jak to trafnie określił Łukasz Warzecha – „szabelkizm” w wykonaniu władz państwowych i ochoczość z jaką w masach społecznych rozpalają się marzenia o „hajdzie na Moskala” możemy zaobserwować, że doświadczenia II wojny światowej tak naprawdę niczego nas nie nauczyły, że ciągle jesteśmy gotowi podejmować działania irracjonalne z punktu widzenia naszego położenia politycznego i geograficznego, wyrywając się przed szereg do walki za „wolność waszą i naszą”.

W sondażu przeprowadzonym dla European Council on Foreign Relations jeszcze przed wojną (koniec stycznia 2022) aż 65% Polaków opowiedziało się za tym, aby Polska wystąpiła  w obronie Ukrainy, bijąc swoim entuzjazmem wojennym na głowę wszystkie pozostałe państwa, w których badanie przeprowadzono.

Respondenci nie rozumieli najwyraźniej, że czynny udział Polski w konflikcie na Ukrainie oznaczałby ni mniej, ni więcej jak ryzyko sprowadzenia zagrożenia militarnego na terytorium Polski (chociażby poprzez ostrzał artyleryjski infrastruktury krytycznej w województwach przygranicznych), nie mówiąc już o wykrwawianiu się nielicznego przecież Wojska Polskiego, nieuniknionych ofiarach cywilnych i pogłębieniu chaosu ekonomicznego, który i bez wojny zdaje się stale narastać.

Dlaczego łączę te wątki? Gdyż według mnie współczesna reakcja na wojnę na Ukrainie w społeczeństwie polskim jest niczym innym jak dowodem na przesiąknięcie insurekcyjną mentalnością dominującej części społeczeństwa, bezrefleksyjnej chęci zrywania się do walki bez uprzedniego przemyślenia dalekosiężnych negatywnych konsekwencji takiego działania. Tak jak wspomniałem problem ten nie dotyczy zresztą tylko mas. Mentalnością insurekcyjną skażone dogłębnie są przede wszystkim tzw. elity rządzące, od których to właśnie „zarażają” się masy.

Mentalność obozu aktualnie rządzącego w dużej mierze odzwierciedla mentalność przedwojennego obozu sanacyjnego rządzącego krajem w latach 1926–1939, do którego tradycji PiS bardzo chętnie się odwołuje. Elity sanacyjne pochodzące ze środowisk legionowych były elitami wychowanymi właśnie na kulcie zrywów (Powstanie Styczniowe), a dobrym odzwierciedleniem mentalności insurekcyjnej jest sam tekst „Legionów”, które śpiewają o sobie, że są jak „ofiarny stos” i „straceńców los” głęboko wierząc, że „chcieć – to móc!”

PiS zdaje się być partią szczególnie rozkochaną w martyrologii i bez wątpienia także wierzy, że „chcieć – to móc”, a jego politycy lansują się na wielkich patriotów przemawiając szumnie przy okazji każdej kolejnej rocznicy klęski i katastrofy. Cała ta martyrologiczna otoczka kreowana przez PiS wokół PiSu ma jednak przede wszystkim służyć jako narzędzie polityczne podporządkowane celom partyjnym. Widać to chociażby po tym w jaki sposób wykorzystywana jest stanowiąca centrum pisowskiej mitologii nieszczęsna katastrofa smoleńska, której przesyt w przestrzeni medialnej i politycznej wydatnie zemdlił społeczeństwo na przestrzeni ostatnich 12 lat.

Prawo i Sprawiedliwość bardzo szybko podłączyło się także pod rodzący się kult Powstania Warszawskiego. Dziś, 1 sierpnia, kolejny już raz tysiące Polaków przejdą ulicami Warszawy upamiętniając ten niewątpliwie heroiczny, ale katastrofalny w skutkach zryw, a w telewizji przez kilka dni będziemy karmieni pełnymi patosu wypowiedziami autorytetów o tym jak to powstanie było w tamtych warunkach konieczne i jak to „bez niego nie byłoby III RP”, a ludzie pokroju gen. Bora-Komorowskiego, którzy świadomie posłali bez broni na rzeź tysiące ludzi, za których ponosili odpowiedzialność (i mają za to w podzięce nawet ulice swego imienia), będą przedstawiani jako narodowi bohaterowie, którzy mieli przecież najszczersze, patriotyczne chęci. Wszystko to w atmosferze istnego festynu, jak gdyby śmierć 200 tysięcy ludzi i unicestwienie historycznego miasta były dobrym powodem do „świętowania” (jak to niektórzy mówią) i pokazywania w telewizji roześmianych twarzy.

Rozumiem, że przywrócenie Powstaniu Warszawskiemu należnej pozycji w pamięci Polaków było istotne w obliczu pogardliwego względem niego podejścia charakteryzującego mijające kilka dekad. Wydaje mi się jednak, że cel został już zrealizowany i dzisiaj świadomość na temat powstania jest już wystarczająco duża. Czynienie z jego obchodów jednych z najhuczniejszych wydarzeń w całym kalendarzu nie spełnia więc w dalszym ciągu funkcji przywracania powstaniu należnego miejsca w historii, bo to miejsce bez wątpienia udało mu się przywrócić. Dalsza rozbudowa kultu powstania to rozniecanie w narodzie fascynacji tendencjami insurekcyjnymi.

Problemem nie są obchody same w sobie, lecz dominująca wokół powstania jednostronna narracja, która skupiając się na autentycznym heroizmie powstańców pomija całkowicie jego wymiar apokaliptyczny.

Lista niedomówień czy też przeinaczeń w kwestii Powstania Warszawskiego w przekazie głównego nurtu jest zresztą bardzo długa. Fałszywie przedstawiane są powody, dla których do wybuchu powstania doprowadzono (rzekoma konieczność dziejowa i brak alternatywy). Fałszywie przedstawiani są ludzie, którzy za wybuch tego powstania odpowiadają (przecież chcieli dobrze i byli patriotami więc nie można o nich źle mówić). Fałszywie przedstawiane są jego tragiczne konsekwencje (moralne zwycięstwo, bez którego nie byłoby „Solidarności”). Nie mam zamiaru w tym artykule rozpisywać się o wszystkich tych kwestiach szczegółowo, bo jest na ten temat dziś niezliczona liczba publikacji, po które każdy zainteresowany bez trudu może sięgnąć. Zwracam tylko uwagę na to, że bezrefleksyjnie brniemy w ślepą uliczkę przedstawiając jedno z najbardziej katastrofalnych w skutkach wydarzeń w naszej historii jako największy polski triumf.

Lubię porównywać przykład Powstania Warszawskiego z Powstaniem Wielkopolskim, gdyż to pierwsze jest symbolem politycznego romantyzmu, a drugie symbolem politycznego realizmu. To wielkie polskie zwycięstwo przywracające II Rzeczpospolitej ziemie będące kolebką narodu bez wydatnego wsparcia centralnych ośrodków państwowych mało kogo dzisiaj w ogóle interesuje, gdyż żadną mitologią go nie obudowano. Wręcz przeciwnie, bywa ono deprecjonowane, bo brakowało w nim fajerwerków i wielkich katastrof. O deprecjację powstania zadbały już zresztą same władze sanacyjne w czym nie powinno być nic dziwnego biorąc pod uwagę rolę sabotażysty jaką odegrał w nim Józef Piłsudski.

A jednak to właśnie takie zrywy jak Powstanie Wielkopolskie powinny być ukazywane młodym ludziom jako wzór. Powstanie to istotnie nie obfitowało w wielkie bitwy i nie zostało później uwiecznione wielkimi dziełami literackimi i filmowymi, ale zostało doskonale zorganizowane, przeprowadzone w idealnym momencie, nie pochłonęło setek tysięcy żyć i osiągnęło postawione przed sobą cele. I właśnie o to w powstaniach chodzi – nie o bezwarunkowy rozlew krwi! Niektórzy przypominają złośliwie o tym, że powodzenie powstania wynikało jedynie z trudnej sytuacji niemieckiej armii, która nie mogła skupić się na obronie tych terytoriów ze względu na rewolucję listopadową i ogólne rozbicie po wojennej klęsce. Tylko czy powodzenie powstania nie zależy właśnie od tego by wywoływać je w momencie największej słabości wroga? Jednym z bardzo niewielu rozsądnych działań aktualnego obozu rządzącego było uczynienie dnia 27 grudnia Narodowym Dniem Pamięci Powstania Wielkopolskiego i świętem narodowym. Być może z czasem Polacy wreszcie zaczną właściwie oceniać znaczenie tego zrywu.

Poprzez powyższy przykład chciałbym też ukazać, że potrzebne jest dzisiaj przesunięcie środka ciężkości w kreowaniu narodowej narracji historycznej z klęsk na triumfy. Skupiając się jedynie na historycznych dramatach przyjmujemy postawę nieustannie użalającej się nad sobą ofiary, a ponadto zachowujemy się tak, jak gdyby w historii naszej nie było triumfów będących powodami do dumy, co próbuje nam zresztą od 30 lat wmówić lansowana przez lewicowo-liberalne pseudoelity pedagogika wstydu. Pora zacząć z tego poczucia wstydu wychodzić, zacząć odwoływać się do wydarzeń wielkich nie ze względu na poniesione ofiary, lecz odniesione zwycięstwa, a przynajmniej dążyć do tego by pamięć o klęskach i zwycięstwach została co najmniej zbalansowana. Dzisiaj szala przechyla się zdecydowanie na korzyść klęsk.

Rolę jednoczącą Polaków, a jednocześnie stanowiącą realny powód do wielkiej celebracji zwycięstwa mógłby pełnić chociażby dzień 15 sierpnia i rocznica Bitwy Warszawskiej. Zdaje się, że pomimo prób odbudowy znaczenia tej rocznicy w ostatnich latach, jako społeczeństwo ciągle nie w pełni rozumiemy i doceniamy znaczenie wyczynu z 1920 roku. Bitwa Warszawska – obok Grunwaldu i Wiednia – jest jedną z tych bitew w naszej historii, które wydatnie wpłynęły na losy całej Europy, a co za tym idzie całego świata. Władze państwowe powinny więc zadbać o to by świadomość jej roli rosła nie tylko w społeczeństwie polskim, ale także na zachodzie gdzie za wyjątkiem kręgów historyków wiedza na jej temat jest praktycznie zerowa. Tymczasem 2 lata temu, kiedy przypadała setna rocznica bitwy, byliśmy świadkami sytuacji, w której władze państwowe zdawały się być tą sytuacją kompletnie zaskoczone (tak ciężko przewidzieć w końcu kiedy przypada ważna rocznica…) i potencjał jaki rodziła tamta okazja na zorganizowanie szerokiej, ogólnoświatowej kampanii informacyjnej na temat Bitwy Warszawskiej został całkowicie zaprzepaszczony.

Wojna polsko-bolszewicka ma zresztą jeszcze jedną właściwość, która dobrze wpasowywałaby się w próbę odbudowy przynajmniej zalążków narodowej jedności. Ze względu na swój masowy charakter ciężko jest znaleźć Polaka, którego przodek w wojnie tej nie brałby udziału.

Problem tkwi jednak w tym, że we współczesnych społeczeństwach konsumpcjonistycznych, gdzie promowane są życiowe postawy skrajnego egoizmu z czego następnie wynika postępująca atomizacja, wiedza ludzi dotycząca ich korzeni zatrzymuje się czasami już na poziomie babci i dziadka…

Czytaj także: Zabór globalistyczny czy niepodległość

Na koniec podkreślę raz jeszcze, że wiem jak dużym ładunkiem emocjonalnym obciążone są wszelkie dyskusje tego typu i jakie wiadra pomyj wylewane są na ludzi, którzy raczą zwrócić uwagę na to, że może jednak wypadałoby spojrzeć na pewne wydarzenia historyczne z innej perspektywy niż ta, która zdominowała przekazy i umysły. Niemniej jednak uważam, że kult insurekcji w sferze narracji historycznych w połączeniu z brakiem instynktów realistycznych w sferze politycznej to mieszanka wybuchowa, która z jednej strony faktycznie może odbudować w pełnym kompleksów narodzie poczucie dumy z przodków, ale z drugiej strony pchnąć do kolejnej nieodwracalnej katastrofy. A ostatnie miesiące pokazują, że nie jest to wcale tak nierealistyczne jak mogłoby się wydawać jeszcze kilka lat temu.