Mamy tę przewagę nad twórcami przemalunku, że znamy zarówno oryginał powieści, jak chłopów znaliśmy i jeszcze znamy niektórych, i to takich samych, jak u Reymonta, choć o pokolenie-dwa młodszych. Wiemy też, co to jest na wsi czas siania i czas zbierania, czas smutku i czas zabawy, i jakie atrybuty tym aspektom służą. I to nas na tyle różni od twórców filmu, że można powiedzieć, iż jesteśmy z różnych światów. Wolno twórcom tworzyć, muszą jednak liczyć się z tym, że jeśli pod pozorem dzieła pokazują zniekształcony obraz, to ktoś to zauważy.
Oto lista grubych przekłamań, jakie w malowanym pędzlem i pikselem filmie „Chłopi” zastosowano, tak względem prawdy historycznej, jak niedościgłej fikcji literackiej.
Zacznijmy od tego, gdzie toczy się akcja i po czym to poznać? W noblowskich „Chłopach” są to Lipce, zwane dziś pamiątkowo Reymontowskimi, tj. wieś w południowej części tzw. Księstwa Łowickiego. Mieszkańców tego księstwa nazywano (i sami się nazywali) Księżakami, tj. „Ksinzokami”, ale nie od księstwa, tylko od tego, że były to wcześnie dobra biskupa, czyli księdza. Wczesne uwłaszczenie, duże areały ziemi, znaczny obszar utożsamienia (owal ok. 120 x 60-80 km z Łowiczem prawie w środku) wykształciły swoistą tożsamość regionalną, z kilkoma ośrodkami kultury ludowej. Dla laika różnice regionalne są nie do uchwycenia, więc na całość mówi, że to folklor łowicki. Tymczasem wykształciły się podregiony księżackiej kultury: złakowski, kocierzewski, godzianowski (w tym Lipce) i głuchowski, widoczne zwłaszcza w stroju kobiecym, mające jednak części wspólne – coś jak u górali podhalańskich. W czasach Reymonta te różnice były mniejsze, mody nie tak wyraźne i nie aż tak kolorowe, jak to widziało się pół wieku później (barwniki przemysłowe). A przecież w erze barwników naturalnych, choćby z mchu i buraka, z całą pewnością wszyscy zgodnie twierdzili, z Reymontem włącznie, szczególną barwność i urodę stroju księżackiego, również powszedniego. Strój łowicki, obok krakowskiego i góralskiego, stał się polskim ludowym strojem narodowym.
Skoro film kręcono z myślą pomalowania, twórcy stanęli przed szansą niebywałą: pokazania stroju księżackiego takim, jakim był, nim rozpoczął się modowy wyścig zbrojeń między parafiami złakowską, a kocierzewską na ozdoby żeńskiego stroju uroczystego. Na czym ów wyścig polegał? Na powiększaniu szerokości obramowań kiecek i zapasek czarnym (na ogół) aksamitem i wielkość kwiatów haftowanych na owych paskach i stanikach jedwabiem i koralikami. Rosło to od wąskiej tasiemki aż po 15-25 cm. To takie stroje dziś kojarzymy jako łowickie, szczególnie barwne i zdobne, przy czym kiecki zrobiły się jakby krótsze, przed kolano, a nawet do kolan. I taką jest łowicka moda estradowa.
Niestety, w filmie nie pokazano stroju ludowego Księżaków z przełomu wieków, czyli dłuższych kiecek (do pół łydki, a nawet po kostki) w całkiem szerokie, barwne pastelowo pasy. Nie widzimy go ani w odmianie codziennej, ani w odświętnej. Nie występuje w panieńskiej, ani mężatki czy w odmianie wdowiej, a tym bardziej w uniwersalnej odmianie postnej. Skąd tyle tych odmian? Czy to możliwe? Możliwe, wszak dotyczyło wsi bogatych i dzieci bogatych gospodarzy, jakimi byli zarówno Boryna, jak Dominikowa.
Księżacki strój męski też nie występuje, a Antek, którego często widać, to już typ chłopa ukraińskiego: koszula wypuszczona na jasne portki (bez prążek te portki, bez), z rozcięciem pod szyją, tymczasem Ksinzoki znani byli z tego, że koszule trzymali w spodniach, a pod szyją upinali na ostatni guziczek, nawet w upał (sąsiedzi to zauważali i wyśmiewali). I łapy mu się po bokach majtają, bo pasa nie ma – wypisz, wymaluj chłop ze wschodnich stron, białoruski albo ukraiński. Jeden wójt chodzi po księżacku, reszta chłopów nie. Nakrycia głów Księżanek filmowych też są dziwne, znów ma myśl przywodzą ukraińskie zawijasy, tymczasem modnisie księżackie wiedziały, jak te chustki nosić i na pierwszy rzut oka rozpoznawały po tym, która z której jest parafii, a bardzo to się liczyło, jak obecnie barwy klubowe w piłce nożnej. Kto wie, może to nie za bałamucenie chłopów, ale za fantazję na głowie zlinczowano tę filmową Jagusię?
CZYTAJ TAKŻE: Współczesne korzenie klimatyzmu. Część I: Neomaltuzjanizm
Wyszło filmowcom coś w kwestii stroju ogólnosłowiańskiego czy raczej ogólno chłopskiego (myślę, że Ukraińcy też by do tego się nie przyznawali), z rzadka jakaś zapaska w paski, generalnie nie wiadomo co. Kształt – owszem, ale pasów brak! A były wtedy pasy w kieckach i zapaskach, noszonych również na ramiona, czyli „na odziew” i nie tylko jako specjalność księżacka. Jakby ktoś pojechał wówczas w inną część Mazowsza i okolic, widziałby w każdej wsi kiecki i zapaski w pasy węższe lub szersze, z jednym wyjątkiem: wsi szlacheckich, czyli zaściankowych. To tam wszystko w strojach żeńskich byłoby jednobarwne, to tam kobiety nie nosiły zapasek, tylko fartuchy, czyli mniej więcej tak, jak to pokazano w filmie przemalowanym. I tak na marginesie: mogły te zaścianki być biedniejszymi od wsi chłopskich.
Żeby jednak lokalizować akcję filmu w tych, czyli księżackich Lipcach, szerokie pasy były nieodzowne w kieckach i zapaskach. Podpowiem: w stroju codziennym byłoby sporo szerokich żółtych naprzemiennie z węższymi zielonymi w paru odcieniach, ale wchodziłyby już, zwłaszcza u młodszych, w miejsce żółtego beżowe, wchodzące w marchwiowy, niewykluczone były też buraczkowe. W bardziej uroczystych więcej zieleni w odcieniach by się trafiło, przy tym panienki zamiast tych szerokich żółtych/marchwiowych miałyby śmietankowe. W strojach uroczystych miejsce żółtych/marchwiowych zajmowałyby pasy czerwone, coś w podobie do utartych w wyobraźni świętokrzyskich, czyli kieleckich (Genowefa Pigwa). Ale… Na czas postów i z racji pogrzebów zamiast żółtego i beżowego wchodził fioletowy, zamiast czerwonego brązowy, no i pojawiał się czarny. A jak to było subtelnym i rozwiniętym, niech świadczy, że na określenie odcieni zieleni dysponowano kilkunastoma terminami, od wiaterkowego, przez trawowy i mchowy, po butelkowy dubeltowy, a np. kolor granatowy nazywał się „jasny ciemny dubeltowy”.
Zatem przez wzgląd na stroje akcja przemalowanego filmu nie toczy się w Lipcach, ani w ogóle w księstwie łowickim.
Język też na to nie wskazuje. Szkoda, bo gwara księżacka jest bardzo zrozumiała, zawiera sporo polszczyzny literackiej, a przecież jest charakterystyczna. Tu jedna z czytelniczek zadała bardzo celne pytanie i zgłosiła wątpliwość w komentarzu czy rzeczywiście tekst powieści został zmieniony w dialogach filmowych (w stosunku do Reymonta, bo on też nie pisał gwarą, tylko stylizował), bardziej zniekształcony. I czy to sprawdzaliśmy albo wyczytali, czy to tak „na ucho”.
Tak, Reymont nie napisał „Chłopów” prawdziwą gwarą księżacką, tylko językiem na nią stylizowanym. Tak, tekst powieści został zmieniony w odniesieniu do języka powieściowego jeszcze bardziej na rzecz wymowy potocznej, tym razem, niestety, dzisiejszej, co po prostu słychać jako zabieg rażący. Reymont umiał z tego wyjść obronną ręką, a filmowi to zwyczajnie nie wyszło. Rzecz w tym, że Reymont cały dosłownie język powieści zestylizował na ludowość, nie tylko dialogi. I nie tylko w słowach rzecz. Przecież bardzo rzadko wyziera z treści miastowy inteligent, z jego pełną polszczyzną literacką, a taka jest np. w „Ziemi Obiecanej”, zresztą tam jest szczególne bogactwo języka, z żargonami, i gwarą również, ale i rozmowy mniej lub bardziej wykształconych inteligentów i – co najważniejsze, przedmioty tych rozmów. Natomiast czytając „Chłopów” Reymonta nie da się myśleć inaczej, niż po chłopsku, jakby się było jednym z nich i pętało między tymi rozmowami i wydarzeniami. Dostaje się zarazem ten specyficzny zakres pojęciowy, system wartości, punkty odniesienia. To było bardzo trudne, a pisarz tego dokonał – zanurzył czytelnika z miasta w świecie obcym, choć niby znanym, bo w od środka widzianej rzeczywistości wiejskiej, pokazując, jaką była złożoną i bogatą, ileż miała kolorów i odcieni. To wszystko działało również na odbiór dialogu.
Można wziąć dowolną scenę z filmu i porównać ją z powieściową. Co wychodzi? Oczywiście pierwsze, to skrót. Ucięte jest wprowadzenie, napisane językiem stylizowanym, zabrana jest pointa, z której wynika jakaś wartość wiejska bądź z wiary chrześcijańskiej na ludowo. Znika z dialogu przysłowie, a przecież dziesiątki, jeśli nie ponad setkę ich Reymont użył. Tak oto z całości sceny opowiedzianej ludową manierą, zostaje kilka dosłownie zdań, a jeszcze z każdego z nich, przy przepisaniu, znika to jedno, to dwa słówka wiejskie. I tracimy nie dość, że okoliczności językowe, to też tego języka melodię i – co najważniejsze – zakres pojęciowy. Zabierzmy z wiersza Szymborskiej wstęp i zakończenie. Zmieńmy też coś w środku. Co wyjdzie?
CZYTAJ TAKŻE: Współczesne korzenie klimatyzmu. Część II: Zieloni
Zatem skracać też trzeba umieć, nie wszystko da się zastąpić obrazem. W dodatku język jest bardzo czułym instrumentem: jak ze skracania wychodzi niechcący nie najwyższych lotów polszczyzna literacka, to dodanie jakiegoś wiejskiego sformułowania nic tu nie pomoże, tym sztuczniej zabrzmi. Jest na to sposób. W ślad za skrótem wycinającym ludowość powinna nastąpić jej kondensacja w każdym zdaniu. Bo każde zdanie zastępuje jakiś akapit, narrację całą, czyli wrażenie.
I jeszcze jedno, nie mniej ważne. Te zdania trzeba jeszcze odczytać i powiedzieć z odpowiednim akcentem, a to już kwestia poprowadzenia aktorów. To profesjonaliści, więc powinni wszystko potrafić, ale robią tylko tyle, ile się od nich wymaga. Wyobraźmy sobie, że Kargul z Pawlakiem nie zaciągają w „Samych swoich”. W przemalowanych „Chłopach” dosłownie nie da się uciec od słuchowego wrażenia, że gromada mieszczuchów poprzebierała się za chłopów (nie wiadomo skąd) i ich udaje.
Dialogi w przemalowanych „Chłopach” są krótkie. Tym bardziej powinny być dopracowane. Skoro i tak zmieniano Reymonta, to zastosowanie gwary bardziej zbliżonej do księżackiej byłoby zabiegiem całkiem prostym. Gwara ta niewiele odbiega od literackiej polszczyzny. I naprawdę każdy by zrozumiał, co się dzieje, a twórcy i odtwórcy zasłużyliby na podziw. A co wyszło?
Czym ci chłopi przemalowani mieli przekonać takich jak ja, że są chłopami, jak już otworzyli usta? Ustawicznym mlaskaniem, piciem i zakąszaniem, co serwuje się widzowi nieustannie? I że są brutalni, szczególnie dla kobiet, i że wszyscy ślinią się na widok Jagny? Aktorzy gadają tak prostackim językiem, że chłopi reymontowscy wstydziliby się tego. Ba! Widać, że również tak myślą! I od czasu do czasu ze szczególną emfazą wypowiedziane zostaje jakieś gwarowe słowo, bądź sformułowanie, powodujące, że wszystko jest jeszcze bardziej sztuczne, np.: „A jużci!”.
No i muzyka, to znaczy absolutny brak polskiej muzyki ludowej. A są tam w filmie różne melodie, w głowach twórców uchodzące za wystarczająco wsiowe, by być reprezentatywnymi dla dowolnego regionu. A zatem słychać: rytmy bałkańskie, zaśpiewy ukraińskie, współczesny folk-rock, ale ani jednego kujawiaka, oberka czy polki (brak polki w ludowych tańcach byłby prawidłową rekonstrukcją dla tamtych czasów) – chodzi o to, że żadnej melodii polskiej. Ani mazurka, czy mazura, nie mówiąc już o tak charakterystycznym dla regionu kujonie. Nic! Zero! Nie słychać też właściwego instrumentarium dla tamtych czasów i okolic, tj. skrzypiec, bębenka ze stalką lub z brzękadłami no i – ewentualnie – klarnetu, tudzież basetli. Za to widać aż dwa instrumenty blaszane dęte – znów Bałkany się odzywają. Nigdzie, ale to nigdzie w regionie księżackim (łowickim) na wsiach tego czasu nie grano na trąbkach! Później o pokolenie mogło się zdarzyć, szczególnie do marsza weselnego. Wyjątek – orkiestry straży ochotniczych ogniowych, ale te nie grywały po weselach i karczmach. Chyba że z wojska wrócił jakiś trębacz. Skrzypce, klarnet – tak!
W przemalowanym filmie często widać kilka razy harmonię trzyrzędową (akordeon), tylko ani razu go nie słychać. Dobry byłby do odtworzenia rzeczywistości lat 20-30-tych XX wieku, ale nie sprzed Wielkiej Wojny, bo ledwie w Warszawie wtedy zaistniały pierwsze egzemplarze. Zdarzały się po wsiach na przełomie wieków tzw. półtonówki, bardzo prymitywne i nie nadążające melodycznie za skrzypcami, tuż przed wojną nieco ulepszone, ale nadal rwące melodię. Ale jak skończyła się Wielka Wojna, nastał czas harmonii trzyrzędowej i jej wirtuozów.
CZYTAJ TAKŻE: Współczesne korzenie klimatyzmu. Część III: Globalizm
Zatem i przez wzgląd na muzykę rzecz również nie dzieje się w Lipcach, a właściwie nigdzie w Polsce (co prawda Polski wtedy nie było, ale rozumiemy, o co chodzi). Zastanówmy się, czego wyrazem jest ten brak pięknej, miejscowej muzyki ludowej? Barbarzyństwa, ignorancji czy pogardy? Jeśli szukano efektownych melodii, wyrazistych brzmień, to gdzie jak gdzie, ale u Ksinzoków nigdy tego nie brakowało, w ich okolicy również. Do wyboru pozostawało ponad 200 melodii, prostych, trudnych, zawiłych i wirtuozerskich, szybkich i wolnych, wesołych, figlarnych, smutnych, żałosnych i „płaczących” bardziej, niż zaśpiewy ukraińskie, powolnych i skocznych, a nawet tak gwałtownych, że zastosowane, te bałkańskie, mogłyby się schować. Liryczne też by się znalazły. Nie wybrano żadnej w formie oryginalnej. Jako nieoryginalną wybrano słownie aż jedną, czyli mniej niż 0,5% stanu, którym można dowolnie dysponować. Powtórzę: 200 melodii, a może i więcej, z których dałoby się ułożyć całą ilustrację muzyczną nie tylko sporego filmu, ale i serialu, i to bez powtórzeń motywów muzycznych. A i tę jedną jedyną, jaką wybrano, zniekształcono aż do niepoznania. Po co?!
O zniekształcaniu polskiej muzyki ludowej nie kto inny, tylko Fryderyk Chopin jako pierwszy napisał jeszcze w I połowie XIX w. A komu czynił zarzuty? Odsyłający nas do Kolberga zdziwią się, ale właśnie temu wielce zasłużonemu już wtedy badaczowi kultury ludowej: Oskarowi Kolbergowi. A Kolberg chciał dobrze i zrobił coś, by ludowa sztuka trafiła na salony. Zatem poza uczciwą, imponującą pracą badawczą, którą właśnie inicjował, napisał na głos i fortepian „Pieśni ludu polskiego”, których oryginały troszkę poprawił, by nowemu odbiorcy wydawały się ładniejsze. Wysłano jeden egz. do Paryża Chopinowi, dobremu znajomemu Kolberga, a zarazem miłośnikowi pieśni ludowych (jako dzieciak płacił dziewczynom wiejskim, by mu śpiewały). Stamtąd przyszła taka odpowiedź:
(…) pieśni Kolberga; dobre chęci, za wąskie plecy. Często podobne rzeczy widząc myślę, że lepiej nic, bo mozół ten tylko skrzywia i trudniejszą robi pracę geniuszowi, który kiedyś tam prawdę odwikła. A aż do czasu owego, wszystkie te piękności zostaną z przyprawianymi nosami, różowane, z poobcinanymi nogami albo na szczudłach i pośmiewiskiem będą tym, co lekko na nie spojrzą.[1]
Nie przewidywał mistrz nad mistrze, że lekkie spojrzenie można jeszcze bardziej pogłębić. Że już za granicą pośmiewiska podmienia się pod niezwykle barwną, trudną wykonawczo (acz łatwą w odbiorze) muzykę księżacką coś tak żałośnie prymitywnego, jak to zrobiono w nowej ekranizacji „Chłopów”.
To może jakieś słowa piosenek są z „łowickiego”? Tu wybór był jeszcze większy, niż przy melodiach, bo wahał się między 350 a 1000, zależnie od tego, czy parę zwrotek uznać za piosenkę, czy tylko dalszy ciąg jednej przyśpiewki, np. zwrotki nr 77-81. W filmie jest jedna piosenka! „Chodziła dziewczyna po wiśniowym sadku”, co ją tak udatnie wykonywała Waleria Czubak z Błędowa jako „Chodzieła dziewcyna po wiśniowym sadku”. Niestety! Tu nieudolnie ją śpiewają po miastowemu, z ledwie rozpoznawalną melodią i bez zrozumienia treści miejskie dziewczyny, co udają wiejskie dziewuchy, bo są poprzebierane w dziwaczne łachy…
Tyle o kulturze. A teraz trochę o fabule.
Książkowa Jagna była ładna, a przecież głupia i ogólnie gruboskórna, a wybiórczo nadwrażliwa, żyjąca chwilą i nie troszcząca się o jutro. Przede wszystkim robić się nie chciało, a to najcięższy grzech na wsi pod każdą szerokością geograficzną, a szczególny na wsiach księżackich, i nie miała litości w sercu dla ryczącej krowy (bolące wymię) czy kwiczących świń (brak paszy). W nowym wydaniu to wrażliwa istota, utalentowana plastycznie, myśląca o zwierzętach, skłonna do poświęceń, a zaniedbująca całe otoczenie (tylko nie siebie) wyłącznie przez depresję… Jakże to dzisiejsze!
Już ta zmiana w mentalności powoduje, że cała konstrukcja oryginalnych „Chłopów” posypać się musi. Wszak gdy książkowa Jagna, jak już odzyskała pełną swobodę (obłożnie chory, a potem nieżywy Boryna) postępowała tak, iż wyszło na jaw, czemu starej Dominikowej tak się spieszyło wydać córkę za mąż: by uniknąć konsekwencji jej lekkomyślnego trybu życia. Bo łatwowierna, skora do zabawy i łasa na błyskotki Jagna (filmowa jest ponad to wszystko, bo szlachetna) nie uchodziła za szczególnie trudną do zdobycia. Konsekwencje nietrudno sobie wyobrazić. Nie musiały wcale kończyć się na wozie z gnojem i wyrzuceniem ze wsi, tylko hańbą wewnętrznego odrzucenia, a najpewniej niechcianą ciążą, nie mówiąc o chorobach wenerycznych. I samotnością po grób, bo nie dość, że nierób, to jeszcze mórg mało by było.
Filmowa Jagna, jakby grającej ją pani Urzędowskiej czegoś brakowało w realu, ma „zrobione” dzisiejszą modą brwi oraz zakręcone zalotką sztuczne rzęsy, przy czym bioroboty przemalowały ją tak dokładnie, że odtworzyły nawet zgrubienia od tuszu! Brawo! Zatem brwi po dzisiejszemu nie odpowiadają kształtem łukom brwiowym pięknej kobiety, nie mówiąc już o tym, że makijażu dziewczyny wiejskie tak po prostu nie stosowały na początku XX wieku… I długo potem.
I tak można mnożyć, mnożyć i mnożyć, a z drugiej strony mówić, że to nieistotne drobiazgi, bo nie o to chodzi, bo swoboda twórcza, bo… Ale kilku aspektów darować nie można.
Wesele Boryny i Jagny.
Ktoś napisał, że dostaliśmy rekonstrukcję obrzędu. Jedno słowo: bzdura! Zastanawiałem się, co powodowało twórcami, by tak zniekształcić, a właściwie na głowie postawić cały obrządek, szczególnie bogaty właśnie u Księżaków, co udokumentowano (traf chciał) właśnie odnośnie wsi Lipce dla powieściowych czasów. Dlaczego? Bo poza Reymontem ktoś to w tamtych czasach opisał. Ów naoczny świadek to P. Puczyński z Łowicza, co w 1912 r. zanotował, a w 1925 r. wydał Wesele w Księstwie Łowickiem, które oglądał w Lipcach właśnie tuż przed Wielką Wojną. Wypisz-wymaluj wzór do rekonstrukcji słowem dźwiękiem i obrazem. Sam tytuł niedużego dziełka wskazuje, jak reprezentatywnym dla regionu było opisane w nim wydarzenie.
W opisie Puczyńskiego było niemal wszystko, ale w filmie przemalowanym nie zaserwowano niemal niczego. Zatem nie jesteśmy świadkami: sprosin, rozplecin, przeprowadzin i oczepin, z których każde miały własny zestaw rytualnych czynów, okraszonych dowcipnymi i wzruszającymi pieśniami, a podczas zabawy zawstydzającymi i złośliwymi. Widzimy tylko zaślubiny w kościele (króciutko, powinny być jeszcze zaślubiny w domu, przed dziewosłębem – ot, taki przeżytek pogańskich czasów). No i oczepiny… Zamiast nich zaserwowano nam coś jeszcze bardziej przerażającego, niż współczesne scenki, odgrywające się na weselach, nieważne już miejskich czy wiejskich. Dziś pod nazwą „oczepiny” goście częstowani są serią scenek i zabaw bezsensownych, uwłaczających na ogół godności ludzkiej, których prymitywizm warunkowany jest jedynie fantazją wodzirejów (zespołu muzycznego). I… Kto wie, czy nie ono właśnie, współczesne wesele, było inspiracją dla twórców, jako punkt odniesienia?
W przemalowanych Chłopach pieśni rytualnej ani jednej, żartobliwych przyśpiewek – nic, mamy modną dziś suknię w stylu Boho zamiast biało-niebiesko-zielonego wełniaka ze stanikiem ze srebrnego (albo i złotego) ornatu, na głowie młodej jakaś dziwna czapka zamiast drzewka życia ze wstążkami. Na powitanie jest jakiś taniec wstępny z figurami, nie mający nic wspólnego z ludowością, a już najmniej to zaraz na wstępie wyrywanie sobie z rąk młodej jakby kawałka mięsa przez chłopów z rodziny Boryny i co zamożniejszych świntuchów ze wsi. Ten taniec… Skąd na to pomysł? Może archaizacja tego typu, że skoro dzisiejsze wesele było punktem odniesienia, to sięgnięto po figury dyskotekowe z lat 80-tych XX wieku, czyli popłuczyny po tandetnym „Dirty dancing” i uznano, że to wystarczająco stare? Bo co za różnica 40 czy 120 lat?
Zresztą całe to wesele to jakaś farsa nt. wesel ludowych. Bardziej przypomina sceny z fotosów „Dybuka”, bo i te ciemności, i ta suknia, i otoczenie czarne (wesela ludowe urządzano w dzień, nocą spano, by od rana znów się bawić, czasem po kilka dni z rzędu), i ten chór ponurych płaczek bez wianków panieńskich na głowach (tym razem mają kiecki pasiaste, w barwach ciemnych jednak jest wszystko) i chłopaków w czymś, co ma uchodzić za czarne spencerki, tylko dlaczego z wielkimi, czerwonymi chwostami?… Wesele duchów z Dybuka?! Ale jak Dybuk, to kompletnie nie ta kultura…
W ogóle coś się twórcom pomyliło, w czym byli konsekwentni. Więc tak: ani jednej przyśpiewki jak należy zaśpiewanej, choć chałupy trzęsły się od takich w czasie wesel, a śmiech buchał salwami na przemian z absolutną ciszą dla śpiewaczki lub śpiewaka. Zdejmują pani Urzędowskiej z głowy to coś, co ma uchodzić za księżacką koronę ślubną i nagle podbiega z boku paru chłopów, zarzuca jej welon na głowę i porywa… Też bym tak chciał, tylko co to ma być i skąd się wzięło?… Gdzie czepiec i jego trzykrotne odrzucenie, ku wtórowi piosenek rytualnych? Gdzie „Chmiel”, najstarsza polska pieśń?… Przypomnę zatem, że „oczepiny”, to od słowa „oczepić”, co się je czyta w odniesieniu do czepca, jak słowo „odznaczyć” w odniesieniu do odznaczenia. Zatem wyposażyć w owo coś. W tym przypadku w czepiec, a nie w welon. Bo welon był oznaką panieństwa, zamiast wianka (u Księżaków istnego wieńca, korony ślubnej, co była Drzewem Życia).
Jeśli to wszystko wynikło z nieświadomości twórców, to pół biedy. Ale jeśli celowe działanie, to takie ukazane obrządków weselnych jest karygodną zbrodnią na kulturze ludowej. Bo żadna dziewczyna, co obejrzy ten film, nie będzie chciała mieć wesela takiego, jak Jagna. Gdybyż widziała prawdziwe!…
No i scena ostatnia. Oczywiście, że przemalowaną Jagnę spotkała rażąca niesprawiedliwość, bo za czyny dokonane w tym filmie nijak nie zasługiwała na takie potraktowanie. No cóż – w książce nie była aż takim niewiniątkiem, czyny pochopne popełniała tak z namowy, jak z woli własnej, wreszcie zamiast dbać o gospodarstwo przy chorej matce, tylko się stroiła i myślała o Jaśku-kleryku, co każdy pojmował jako myśl zakazaną, bo naruszającą porządek boski. W książce też było niesprawiedliwie, bo wzięto czyste intencje Jagny za czyny nieczyste, ale przy recydywistach i ogólnej histerii nikt się nie bawi w subtelności. Przecież cała ta scena wygnania w filmie przemalowanym, to, jak cały film, dowolna fantazja twórców. Żaden mieszkaniec wsi polskiej nie dopuściłby się na żadnej znanej sobie mieszkance wsi polskiej czegoś takiego, jak rozebranie do naga w obecności innych ludzi. Możliwe było wiele: wyzwiska, unurzanie w gnoju, pobicie do nieprzytomności, potarganie ubrań i wyszarpanie włosów, ale nikt, dosłownie nikt nie odważyłby się na rozebranie kogoś do naga. Nikt. Tabu i koniec. Ale tu panią Urzędowską rozebrano, pokazując całkiem dorodne, a szczupłe, urodziwe ciało, reklamując je tym samym na cały świat. A że nie szczędzono zbliżeń, dowiedzieliśmy się, że dziewczyny wiejskie, a przynajmniej ta, depilowały się na początku XX wieku… Akurat!
Czas zakończyć ten ciąg nieporozumień. Deszcz, co zawsze w tym filmie wie, kiedy spaść, tym razem leje zgodnie z powieściowym pierwowzorem. Jednak nie moczy Jagusi, tylko ją oczyszcza, również z farb. Wstaje ona i idzie w świat w całej swojej krasie, czyli goła. Nareszcie wolna i czysta! Cóż, jeśli tak miałoby wówczas być według twórców przemalowanych „Chłopów”, to przychodzi na myśl Dostojewski, co dobrze znał i nazywał realia tamtych czasów, więc sparafrazujmy go: uwolniła się z tej wiejskiej opresji, by umrzeć w mieście na syfilis. A przecież nie takie jest powieściowe zakończenie.
Zauważamy zatem, że w filmie „Chłopi” dokonali manipulacji, polegającej na zniekształceniu wymowy arcydzieła literatury polskiej przez drastyczne jego uproszczenia, a przy tym dokonali gwałtu ze szczególnym okrucieństwem na polskiej kulturze ludowej. I nie są to zbyt mocne słowa. By je uzasadnić, posłużymy się analogią.
Bo proszę sobie wyobrazić taką sytuację.
Przybywa do nas porcelanowa waza z Chin, z którejś tam dynastii, co w komediach anglosaskich zwykle pada ofiarą złości jakiejś ślicznotki i zły bogacz traci milion dolarów. Waza wysokości ponad 1 m, o ściankach tak cienkich, że przepuszczających światło, kunsztownie powycinana w ażurowe desenie, tworzące smoki, drzewa i nieba, z kolorami tych przedstawień o palecie z piór pawich. Budzi zachwyt graniczący z niedowierzaniem, że jest to dzieło ludzkich rąk i umysłu, że w całym, trudnym do wyobrażenia, nie mówiąc o wykonaniu procesie lepienia, cięcia, wypalania i malowania nic się nie popsuło… A tu podchodzi ktoś i mówi: „Trzeba to poprawić.” Pyta ktoś inny: „A po co?” i patrzy na jakieś surowe gary gliniane autorstwa tegoż co mówi o poprawianiu, noszące wszelkie cechy surowizny i niedoróbek. Odpowiedź może paść różna, my wybierzmy z całej palety taką: „Bo dzieło to jest przestarzałe, nie przemówi do dzisiejszej młodzieży.”
Już samo założenie, że młodzież czegoś nie zrozumie, nie ma żadnego sensu. Czyżbyśmy mieli głupią młodzież?!… Ale tłumaczenie tego rodzaju ma tak głęboki sens dla autora poprawek, że nie czuje się w obowiązku niczego wyjaśniać (wszak ma swobodę twórczą), tylko bierze do ręki pilnik i piłuje to tu, to tam, coś utrąca, większość motywów wykrusza, rżnie subtelności, a zaprzestaje dzieła zniszczenia, gdy resztki ledwo kupy się trzymają w kształcie (tytule) oryginalnym. Po czym ubytki zamalowuje farbami do kaloryferów żeberkowych… Kształt jest, nazwa też: „Waza chińska z dynastii jakiejśtam”. Tylko jaka jest wartość tego dzieła? I co byśmy na tego rodzaju proces twórczy powiedzieli?…
A takiego procesu na powieści „Chłopi” i na chłopach prawdziwych dokonali twórcy najnowszego, pomalowanego filmu. To, co wyszło, powinno nazywać się: „delikatna Jagna vs prymitywni chłopi i chłopki”. Pytanie w tej sytuacji brzmi, niczym w kolorowych programach telewizyjnych: „Czy Jagna się wyzwoli z opresji ciemno-męskiej? Czy jest dla niej jakaś nadzieja?!… Czy napotka prawdziwą miłość?” Daliśmy na nie odpowiedź, jednak nie w duchu „prawdy ekranu”.
Warto zadać inne pytanie: Czy koniecznie trzeba było brać na warsztat „Chłopów” Reymonta? Czy nie znalazłaby się w całej polskiej literaturze jakaś bajka, opowiastka, nowelka, czy nawet sztuka o wiejskiej dziewczynie marzycielce, oszukanej, odtrąconej, niesłusznie oskarżonej?… Coś, czego nie trzebaby zakłamywać przez nałożenie współczesnych kalek zachowań, by osiągnąć zamierzony cel dydaktyczny?… Jeśli wyraźnie nie zna się na rodzimej muzyce i lub jej nie lubi (a może jedno i drugie, o czym świadczy dobór muzyki do przemalowanych), możnaby wziąć wyłącznie libretto z jednej sztuki muzycznej z połowy XIX w. i opowiedzieć je prozą tudzież obrazami malowanymi, jak to panicz uwodzi, porzuca, dobrze się bawi na własnym weselu, a ta, oszalała z rozpaczy, topi się razem z dzieckiem w potoku obok kościoła. Łatwe by było do zrobienia dzisiejsza modą, bo historia jednoznaczna, małowątkowa, a producenci operowi już ją opiłowali… Albo sztukę innego twórcy, o księdzu co był sprawcą ciąży (mimo wyrazistości – też już piłowana, bo widz jeszcze zrozumie nie to, co trzeba). Zatem były do wzięcia dzieła proste, w który przetwórcy by się nie pogubili, oczywiste w wymowie, gdzie aby wykazać niesprawiedliwość na dziewczynie, nie trzebaby zakłamywać oryginału i obtrącać go z jego wielkości. Tudzież obtrącać chłopstwo z jego kultury i etosu.
A tu „Chłopi”. Czyli coś wyjątkowo trudnego przez wielowątkowość, złożoność postaci i czynów, a przy tym pełne subtelności obyczajowych i niuansów epoki. Powieść, gdzie całkiem niegłupio mówiono i myślano prawie że gwarą, gdzie na prostotę zasad nakładały się nieproste emocje i kombinacje umysłowe ludzi różnych, dobrych, złych i wahających się. Wreszcie wymowy takiej: „Tak! Ziemia jest najważniejsza i praca na niej, a nie bujanie w obłokach! Bo bujanie w obłokach źle się kończy, jak u tego pasikonika z bajki, co nie zbierał zapasów na zimę!” (Tu przepraszam za przykład z bajki niepolskiej, ale zna go każdy, również na skutek nie pokazywania dziecięcej kultury naszej jako atrakcyjnej – daleki efekt zniszczenia w latach 50-tych XX w. cenzurą komunistyczną blisko 700 dzieł dla dzieci). Bo co? Może Reymont coś źle opowiedział i trzeba było wymyślić nowych „Chłopów” i wmówić, że tak powinno być?!…
Czyżby w filmie państwa Welchman nie było scen dobrych? Była jedna: jak Boryna leżał w trumnie, a kobiety śpiewały.
Na podsumowanie jedno pytanie-zagadka do czytelników. Jakim byłby ten film w odbiorze, gdyby go nie przemalować? Bo „Twój Vincent” tej samej spółki autorskiej obroniłby się, jak sprawnie opowiedziana fabuła, z sympatią do zatraconego w pasji, skrajnie niezaradnego życiowo człowieka, przetwarzającego sobie świat na lepszy w wyobraźni, co znajdowało niepowtarzalny wyraz malarski. No ale twórcy nie tylko znali zarówno życie Vincenta van Gogha, jak i jego malarstwo, lecz i niezmiernie szanowali każdy z tych aspektów, więc nie odważyli się poprawiać go pilnikiem i zamalowywać farbami do kaloryferów.
Portret Władysława Reymonta pędzla Jacka Malczewskiego – domena publiczna
[1] Fryderyk Chopin, list z 19 kwietnia 1847 r. (nr 92), w: Korespondencja Fryderyka Chopina z Rodziną, Warszawa 1972, s. 161.