Już u początków kinematografii Włodzimierz Lenin przekonywał swoich kamratów, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Oczywiście nie ze względu na ikoniczne ujęcia czy kreacje artystyczne, a raczej by wpływać na umysły widzów. Spójrzmy na prawdę ekranu entuzjastycznie przyjętego miniserialu, który pokazano na całym świecie i który znowu zyskał na popularności z falą zeszłorocznej powodzi
Wielka woda (Polska 2022, reż. Jan Holoubek i Bartłomiej Ignaciuk, scen. Kasper Bajon i Kinga Krzemińska)
Recenzję miniserialu „Wielka woda” napisałem pod koniec 2022 r., powodowany entuzjastycznymi opiniami redakcji miesięcznika „Przegląd Pożarniczy”. Przeznaczona była do stałej rubryki „Filmowe pożary”. Redakcja odrzuciła ją dwukrotnie: w 2023 r. (wkrótce likwidując też „Filmowe pożary”, choć się one nie wyczerpały) oraz w 2024 r., już po powodzi w dorzeczu Odry z tegoż roku. Oto ten tekst po korekcie, dzięki której zyskał na wyrazistości.
Prawda czasu
Powódź letnia z 1997 r. objęła Austrię, Czechy, Polskę i Niemcy. Największe zniszczenia poczyniła w Czechach, a zwłaszcza w Polsce, szczególnie w dorzeczu Odry. Wisła też wtedy zaszkodziła, choć nie aż tak, jak Odra.
Jak każda odrzańska, ta powódź zaczęła się na Morawach, jakby ktoś zerwał tamy zbiorników (bo je otwarto), a to „tylko” 0,5 m deszczu spadło tam na 1 m2 kraju w trzy doby. Nad Czechami i południową Polską długo stały bardzo gęste chmury, z których ciągle lało. Były znaki, że coś się stanie. W Kłodzku miejscowy prorok od lat głosił, że: „Jak się połączą trzy siódemki z rokiem pańskim, to wilk się wody napije”. Jak to z przepowiedniami bywa, nikt tego nie pojmował aż do 07.07.97, gdy Nysa Kłodzka, rwąc murowaną zabudowę, doszła poziomem w śródmieściu do płaskorzeźby ściennej na jednym z budynków, przedstawiającej wilka z pochylonym łbem, a ten się jej napił…
Dla Wrocławia ma dodatkowe znaczenie, że fale wezbraniowe Nysy Kłodzkiej i Odry zbiegają się niemal co do godziny pod miastem Brzeg. Skumulowane tym sposobem w jedną idą razem na Wrocław. Przed i we Wrocławiu zazwyczaj woda może się rozlać całkiem bezpiecznie w kilka kanałów, starych koryt i poldery. Niestety, wszystkie te dzieła uczynione ludzką ręką posiadają dużo śluz, jazów i dziesiątki mostów, tudzież mnóstwo wałów. Tego wszystkiego należy bronić bardzo aktywnie, bo np. każdy most może zmienić się w tamę i po przełamaniu dać efekt uderzeniowy wszystkiemu, co poniżej. Najgorsze jednak z tego, że rozpływy wrocławskie zbierają się wszystkie zaraz za miastem w jedynym odpływie, co oznacza, że woda zawsze tam, od północy, wypiętrza się, dodatkowo podnoszona rzeką Bystrzycą, co nadpływa z lewej. Niemcy o tym wiedzieli, więc tamtejsze tereny uczynili polderami zalewowymi. Nasze władze komunistyczne wiedziały lepiej i zabudowały te poldery blokowiskami. To tak, jakby zatkać odpływ w zlewie i dolewać wody.
Jak by nie było, władze wrocławsko-wojewódzkie miały cały tydzień na reakcję i dziwnie złudne poczucie panowania nad sytuacją. Co prawda dysponowały niebagatelnymi zasobami na rozkaz: dwie wojskowe szkoły oficerskie, kilka garnizonów Wojska i Policji w mieście i okolicy, w drodze znaczne siły strażackie z mobilizacji krajowej. Poza tym sporo urządzeń wodnych w stałej eksploatacji, a więc sprawnych, w tym kanały ulgi. Dysponowano też pełnymi danymi z poprzednich powodzi. Tylko że wówczas powyżej Wrocławia w wielu miejscach nie dało się odczytać poziomu wody, płynącej grubo ponad wodowskazami i wałami. Rzeki zajmowały całe doliny ze starorzeczami i wymywały sobie noworzecza, niszcząc dorobek życia dziesiątków tysięcy rodzin. Ucierpiały bardzo mocno miasta Racibórz, Kłodzko, Nysa, Opole, Brzeg, a setki miasteczek i wsi uległo całkowitemu zatopieniu. Kto wie, czy nawet dysponując tą wiedzą nie rachowano we Wrocławiu na już dokonane znaczne rozlania Odry i dopływów na kilkuset kilometrach biegu?
Wrocław został zalany, ku absolutnej kompromitacji wszelkich władz. Co charakterystyczne, choć w serialu nie szczędzono różnych oskarżeń, to nie kierowano ich do władz politycznych, zarówno rządowych, jak samorządowych, a nawet je usprawiedliwiano. Może to się skojarzyć z wiarą ruskiego chłopa w cara, że dobry jest, tylko bojarzy źli.
Czego nie ma w serialu?
Przez wszystkie cztery odcinki w serialu nie spada ani jedna kropla deszczu. Nawet migawki jednej o tym, że tak Odra, jak wszystkie jej górne i średnie dopływy wystąpiły z brzegów, wyznaczając nowe rekordy poziomów i już zabijając dziesiątki ludzi. Zaledwie wspomina się o Kłodzku, a kłodzki wilk nie pije wody, choć to takie filmowe (twórcy nie wiedzieli, czy nie hołdują przesądom innym, niż polityczne?). Prawdziwą powódź sfilmowali amatorzy i reporterzy, więc prosiło się, żeby te sceny pokazać w serialu np. jako dłuższe migawki telewizyjne. Osiągniętoby dwie korzyści: skontrastowanie ślepoty wrocławskich władz na płynącego potwora tysiąclecia i zwiększenie słabej dynamiki. Nie pokazano. Zamiast rwącej, ogromnej rzeki widać statyczne zalania jakiś nieużytków i jedne zwłoki krowy pod mostem. To troszeczkę za mało w porównaniu z faktem, że Odra zalawszy tereny zamieszkałe przez setki tysięcy ludzi, niosła z każdą godziną tysiące ton pływających szczątków domów, naczepy ciągników siodłowych, kontenery, wielkie drzewa, zawartość wysypisk śmieci i cmentarzy. I mnóstwo ścierw zwierzęcych, wszak utopiła ok. 1 mln zwierząt! A tu jedna krowa… I kompletny brak dramatyzmu nadchodzącej klęski, w tym brak ukazania nieszczęścia ludzi już dotkniętych powodzią.
Wrocławiocentryczny serial nie pokazuje nie tylko tego, co przed, ale też tego, co po. Że mimo zalania Wrocławia powódź poszła dalej, ciągle dysponując potencjałem niszczącym. Głogów ucierpiał, a potem niemieckie tereny, bo Niemcy rachowali po wrocławsku, naukowo-technicznie, zamiast zawczasu zarządzić powszechną mobilizację wałową, jak doświadczeni już Polacy. Nie dowiadujemy się też, że wystąpiły nad Polską ponowne, bardzo intensywne opady, gdzieniegdzie bijące czeskie rekordy, więc powódź odrzana stała się permanentną: od źródeł dopływów, aż po Bałtyk, na całej długości jednocześnie. W serialu jest tylko słoneczny Wrocław. Za to na koniec, po zmieszaniu z błotem tych, co skutecznie zawalczyli o swoje, piosenka celebrytów „Twoja i moja nadzieja”. Ślicznie, tylko że odnieść można wrażenie, że jak już nas dotknie jakaś następna klęska, to znani i wypromowani spotkają się absolutnie spontanicznie, a tylko przypadkiem ubrani jak na scenę w ciepłym studio nagraniowym i zaśpiewają nam jakąś ckliwą piosenkę. I się wspólnie wzruszymy.
Co prawda widzimy w serialu procesy podejmowania decyzji w komitecie powodziowym miasta (prezydent niewinny), słyszymy charakterystyczny język, nawet jako laicy wiemy, że wieje zbyt wielkim optymizmem urzędowym (prezydent niewinny). A przecież to jeszcze nic w porównaniu do rzeczywistości, w której już w czasie rekordowych zalań dużych miast jeden z profesorów udowadniał w telewizji, że do Wrocławia przyjdzie woda niegroźna (prezydent niewinny) – czemuż tego nie odtworzono jako filmowej sceny? Zresztą takich oczywistych kuriozów nie wykorzystano wielu (prezydent niewinny).
Twórcy serialu, skoro skrzętnie omijali polityków, bardzo chcieli wskazać jakiś winnych, więc uderzali we wrocławskich hydrologów, Policję i Wojsko, tudzież w wiejskie społeczności, które z udziałem własnych ochotniczych straży pożarnych skutecznie obroniły swoje wały przed wysadzeniem. Podpowiedzmy, że filmowcy nie wykorzystali kilku wojskowych lapsusów, które przeszły na trwałe do legendy powodziowej, wszak nie bez kozery mówiono wówczas, że gdzie zaczyna się wojsko, tam kończy się logika. Tylko po co zmyślać?!
CZYTAJ TAKŻE: Bolszewickie wzorce reformy oświaty w Polsce
A Wojsko robiło wtedy naprawdę wiele. Była w szeregach ochota na więcej, tylko żołnierze dostawali takie, a nie inne rozkazy z samej góry, tzn. ich nie dostawali od kompletnie pogubionych władz centralnych (ale te były niewinne). Decentralizacja wojskowego dowodzenia byłaby najlepszym przyczynkiem do uwolnienia niebagatelnego potencjału i autentycznej chęci działania. Policja miała wówczas masę roboty porządkowej, bo w chwilach próby nigdy nie brak hien, gotowych korzystać na nieszczęściu, a przecież nieliczne na wyposażeniu policyjne łodzie i pontony też niosły we Wrocławiu pomoc, o których to okolicznościach w serialu nic.
Już wtedy pojawiały się komentarze krzywdzące dla służb mundurowych, dotykające na ogół tych, co próbowali coś robić bądź wykonywali zadania. Tylko strażacy mieli jako taką opinię, bo działali nie oglądając się na rozkazy z góry (które brzmiały: działać!), wszak strażacy ochotnicy to sąsiedzi ratowanych. Zawodowi strażacy przyjechali w postaci kompanii i batalionów odwodowych z wszystkich województw, co nader często oznaczało ogołocenie krajowych jednostek ratowniczych z sił i środków – czego piszący te słowa doświadczył jako część szkieletowej załogi w woj. skierniewickim, by jakoś gasić miejscowe pożary. Przeciętni ludzie psioczyli na strażaków, ale widzieli to i tak (a twórcy serialu nie): „Tylko strażacy coś robią, bo oni codziennie muszą naprawdę działać”.
Działalność powodziowa strażaków została doceniona przez władze. Posypały się nagrody, awanse i odznaczenia. A Obronę Cywilną, imponującą na papierze, wkrótce potem przeniesiono do Państwowej Straży Pożarnej, bo nie zaistniała (czego w serialu też nie zauważono) w czasie tej powodzi dosłownie nijak: ani jako formacja, ani jako źródło wiedzy.
Trzeba powiedzieć, że rządowi, w tym wojewodom, słabo szło. To wówczas premier powiedział powodzianom: „Było się ubezpieczyć”. Było to słuszne w sensie ogólnym, lecz zapomniał, na czele jakiej opcji politycznej stał. Mianowicie bezpośredniej dziedziczki takiej, co przez 40 powojennych lat stanowczo wbijała do głów obywatelom, że nie powinni myśleć i decydować o sobie, bo wystarczająco dobrze robi to za nich władza.
W serialu coś tam o tym, bardzo niewyraźnie, napomknięto, ale już nie wiedzieć czemu ani słowa, jak ten sam człowiek obiecał mieszkańcom podwrocławskich wsi, że odda im mienie o wartości równiej straconego w wyniku wysadzenia wałów. Nie zgodzili się, bo znali powiedzenie z czasów słusznie minionych: „Gdy władza mówi że zabierze, to zabierze, a gdy mówi że da, to mówi”.
Tych wszystkich autentycznych, a jakże symptomatycznych ciekawostek nie dowiadujemy się z serialu. A więc co nam zaserwowano?
Prawda ekranu
W odniesieniu do wyglądu Wrocławia twórcy dali nam solidne przeniesienie w czasie. Niby to niedawno, niespełna 30 lat, a przecież wszystko wyglądało inaczej. Są inne ubrania, fryzury, inaczej wyglądały budynki i samochody, inna muzyka (lepsza) leci w radio. Za to wyrazy najwyższego uznania. I za widoki ulic zalanego, a potem suszącego się miasta. Tak było, bez dwóch zdań.
Realia mentalne wyszły gorzej, a już wszystko psuje główna bohaterka, na dwóch płaszczyznach jednocześnie: jako rzekomo najlepszy fachowiec powodziowy (bo Kasandra może być tylko jedna) oraz z powodu ukazania jej relacji osobistych (to miała dwa cele scenariuszowe: pokazać swoją wartość jako kobieta nowoczesna oraz dostać możliwość odkupienia za postępki, co „każdemu” mogą się zdarzyć). W zakresie pierwszym, fachowym, bohaterka dysponuje takim zestawem cech osobowych, że stanowczo nie do sztabu akcji powodziowej powinno się ją zawieźć. Drugie zagadnienie, tj. życie osobiste, stale przeważa nad wielką wodą i zamiast dynamicznej powodzi rozgrywają się na ekranie perypetie niewiarygodne, bo podane w tak wydumany sposób, że słychać klekot klawiatury i szelest papieru. Bo mielizn scenariuszowych w „Wielkiej wodzie” jest bardzo dużo, więc nie przepłyniesz, by się nie nadziać.
Oto bohaterka w działaniu łącznym: znerwicowana narkomanka, co już od dwóch lat nie bierze ale wraca do nałogu (a ten diler był naprawdę brzydki); nie zna wyglądu dorastającej córki; pracuje na Żuławach (Wisła) w przyczepie kampingowej, a ostrzega przed zalaniem Wrocławia przez zupełnie inną rzekę – Odrę, której, podobnie jak córki, nie widziała od lat kilkunastu;
Jej niewidzianą od tyluż lat matką, słynną śpiewaczką operową, przykutą do łóżka przez chorobliwą otyłość, zajmuje się dyskretnie były partner (nigdy nie mąż) narkomanki, czyli wicewojewoda wrocławski – choć polityk, to dobry człowiek (bo takimi powinni być porzuceni faceci). Ta heroina miota się stale, wielokrotnie wchodzi, wychodzi, pokrzykuje, obraża. A jednak w czymś jej posłuchano, co było nonsensem scenariusza, ale według twórców tak się robi dramaty: urządzono zalanie prewencyjne topiąc krowy w jakimś wielkim gospodarstwie. O powodzi powiedziała heroina dosłownie dwa mądre zdania: że trzeba uważać na wały od północy miasta i że w powodzi liczy się każde 10 cm. Za to dużo, bez sensu i wdzięku klęła, co, jak dowiadujemy się z mądrego inaczej filmu amerykańskiego o strażakach z Angeliną Jolie „Ci którzy życzą mi śmierci” (USA 2021), dowodzić ma twardości charakteru… Azaliż czy w tyłach głów twórców nie czaiło się przekonanie, że przeklinanie jest takie męskie, więc kobieta z silnym charakterem kląć powinna jak jakiś cham? Tylko jaka wtedy jest bardziej: męska, kompetentna czy wulgarna?… Ależ to schematyczne! A schematów, czy raczej zrysowań przez kalki jest w serialu sporo. Ktoś obeznany z ruchomymi obrazkami przy oglądaniu „Wielkiej wody” z pewnością wiele razy powie: „deja vu”. Oto garść przykładów zauważonych przez strażaka. Prawdziwi znawcy filmów powinni dostrzec więcej.
Heroina coś tam robiła ekologicznego na Żuławach Wiślanych, gdzie zabrała myśliwemu-kłusownikowi przemocą, z użyciem noża legitymację (bo kłusuje się w terminie ochrony zwierzyny łownej z dokumentami, prawda?…). Za chwilę okazała się właścicielką dwóch biegających swobodnie psów, które zapewne nigdy żadnej ciężarnej sarenki nie pogoniły, przy czym jeden z nich to owczarek australijski w Polsce w 1997 r.! Toż dwie biegające luzem po lasach suki (zapewne wegetarianki) tej rasy posiadała pogromczyni morderców zwierząt z filmu „Pokot” (2017), pokazującego myśliwych jako degeneratów. Dalej, ledwie nasza legalistka rzuciła legitymację myśliwską kłusownika na fax i nadała go jakimś cudem z przyczepy campingowej (piszącemu te słowa nie zawsze udało się wówczas wysłać lub przyjąć wiadomość w solidnie zdrutowanym Wojewódzkim Stanowisku Koordynacji Ratownictwa w Skierniewicach) przystąpiła do gwałtownej kopulacji z holenderskim partnerem życiowym, bo ostry seks w filmie powodziowym być musi. Niestety, przerwano jej te miłe czynności by ratowała Wrocław, niczym bohaterce amerykańskiego filmu „Ukryta prawda” (2000), by została wiceprezydentem USA. Bez zbędnych irytacji nie kończy przyjemnych czynności tylko leci śmigłowcem Mi-2 spod Gdańska do Wrocławia (paliwa nie zabrakło), jak w prawdziwym filmie akcji, aby tam wszystkich z miejsca obrazić i dokonać niepotrzebnych zniszczeń. I wreszcie przypomnieć sobie o istnieniu córki i matki.
Tu dygresja. Kontakty z cudzoziemcami w serialu są pokazane jako bardzo nobilitujące miejscowych. Nasza heroina już wiemy co i z kim. Inny bohater ma syna Niemca, co przyjechał od mamy z Niemiec, z którym kulturalnie gada tylko po niemiecku. Na koniec heroina z córką jest ratowana z zalanej ulicy Wrocławia przez wojskowych francuskich, co mają czteroosobowy ponton i są mądrzejsi od naszych polskich wojskowych w amfibiach na 40-tu ludzi z dobytkiem.
Są też popłuczyny po filmie „Vabank II” (1984), gdzie w niezmiernie śmiesznej scenie miał łysy naczelnik więzienia jego makietkę z zapadnią, co ją prezentował ministrowi – tu komendant policji wyciąga z wyściółki czapki schemat falangi greckiej dla zomowców własnego pomysłu i demonstruje wojewodzie, ze skutkiem nieśmiesznym (acz w realu to wicewojewoda dostał od ludzi po pysku, a policjant rozmawiał z nimi mądrze, po ludzku i nie podnieśli na niego rąk). Pamięta kto film „Zakochany Szekspir” (1998)? Tam mówiono, że w „dobrej” sztuce musi wystąpić pies. Tu był – wyprowadzony na spacer i zrobił swoje, bydlak, i to dwa razy! A serialowy, bezradny poczciwina wicewojewoda z dobrymi chęciami i złotym sercu to wypisz-wymaluj Pablo Escobar z serialu „Narcos” (2015).
To nie wszystko, ale już ta próbka skłania do wniosku, że czworo twórców serialu o dziwnie filmowych nazwiskach brało wiedzę o świecie głównie z filmów. Skąd zatem wzięli powodziową?…
Akcja
Tytuł filmu jest mylący. Powinien brzmieć: „Woda we Wrocławiu”, bo nawet nie wielką, tylko bardzo dużą jest ona wyłącznie dla tego miasta. Za to sam przebieg zalania Wrocławia, jeśli pominie się tę przykrą okoliczność, że woda wzięła się znikąd (no nie do końca, bo czaiła się pod ziemią od pierwszego odcinka), oddano dobrze. Władze gdy wreszcie pojęły, że ich nadzieje na wsiąkniecie w ziemię albo odparowanie Odry są płonne, o tydzień za późno zaapelowały do mieszkańców, by walczyli. Posłuchano ich tak w realu, jak w serialu. Na wałach widzimy wszelkie służby, harcerzy, a nawet wojskowych i strażaków, tudzież cywilów każdego wieku wszystkich dwu płci. Widać też nadaremną walkę z wodą na ulicach. Kładzione w poprzek ulic worki, jakby każda kamienica chciała mieć swoją tamę, niewiele mogły pomóc, bo wysokość Odry przekraczała wszelkie rekordy. Nikt nie wskazał miejsc, gdzie możnaby robić tamy z pożytkiem, co w serialu uczciwie odtworzono.
Dla dopełnienia obrazu tragedii można było pokusić się o szczyptę humoru i pokazać, jak niektórzy łowią ryby na ulicach miasta lub wyprowadzają psy na spacer na dachy domów. Niestety, serial nakręcono w tonacji patetyczno-wulgarnej, więc nic nie śmieszy, za to złości wiele. A przecież najwyższą sztuką dramatyczną jest ukazanie tragizmu przez śmieszność. No ale wtedy wydumana katharis rodzinna heroiny w brudnej wodzie powodziowej byłaby jeszcze mniej przekonująca, niż to z wyraźnym trudem zmyślono.
Oś dramatyczna akcji to powodziowej niemożność wysadzenia wałów pod Wrocławiem, bo mieszkańcy wsi nie pozwolili, więc ich się pokazuje jako egoistycznych pijaków. Tymczasem na tak wielką wodę ten nieco teatralny akt desperacji władz (a faktycznie bardzo niekonsekwentnie wdrażany w czyn) niewiele mógł Wrocławiowi pomóc. Nie wyszło, więc nieruchawe władze, również krajowe, mogły powiedzieć w obliczu nieuchronnego: „to-nie-my” – to oni. A przecież połowa Odry popłynęła sobie bokiem Wrocławia, a do zatopienia kilku dzielnic wystarczyło jej drugie pół. I całość, co się zbiegła poniżej miasta.
A strażacy?
Jest nędznie. Komendant wojewódzki Państwowej Straży Pożarnej, choć tej władzy nie posiadał, akcentował swoją niemożność odnośnie spuszczenia wody z fikcyjnego zbiornika Gierżoniów. Jeśli chodziło o Mietków na Bystrzycy, to jej ujście było 4-6 km poniżej Wrocławia. A jeśli o Nysę lub Otmuchów, to inne wówczas było województwo (twórcy nie wiedzieli?!) i z nieswoich merytorycznie obowiązków tłumaczył się niewłaściwy terytorialnie komendant. Poza tym strażacy są gdzieś na obrzeżach kadrów, pilnują posterunków i nic nie robią. Często za to widać wojskowych i policjantów jako ciężkich idiotów – strażacy w odróżnieniu od nich wykazują ludzkie odruchy, np. jeden pokazuje drogę po wodzie… Jednak to nadmiar łaski i cieszyć się z tego nie można. Czterech francuskich żołnierzy w malutkim pontonie robi w serialu dla powodzian wyraźnie więcej od wszystkich polskich strażaków, żołnierzy i policjantów.
Strażacy jednostek wysokościowych latali z Wojskiem i Policją ich śmigłowcami (dowód na to, że Policja i Wojsko działały), by zbierać ludzi z dachów. Inni dowozili żywność, wodę i paszę, umacniali wały – to stała praca, póki woda jest duża. Oto strażacki (a zarazem uniwersalny) zestaw ratowniczy: na początku brodził strażak w butach woderach, przywiązany do pontonu lub łodzi, by wytyczyć dostęp do odciętych bydła, ludzi i ich dobytku – krowy na ponton nie weźmiesz, ale po wodzie przejdzie. Wreszcie na koniec pompowali wodę z rozlewisk, czyścili koryta rzek w rumoszu tudzież domostwa i obejścia ze szlamu, jak już woda zeszła. Pływających strażaków nie widać z bliska w serialu ani razu, jak i wszystkiego, co opisano w niniejszym akapicie.
Podsumowanie
Bo co w istocie serial ukazuje? Wizję artystyczną, o czym drobnymi literkami, czy prawdę historyczną przez budzące powagę eksponowane daty i godziny? Wszak w pierwszej jest sztuczny, a w drugiej skrajnie wybiórczy, z rażącymi błędami konstrukcyjnymi, bo bez pokazania: powodów, rozmiarów i siły wielkiej wody; zakresu nieskutecznej mobilizacji; a też ogromnej solidarności ludzkiej, jaką powódź wzbudziła. I to dziecinne rozumowanie, że aby odkupić winy jak heroina, trzeba się sprawdzać w wielkich czynach. Czyli potrzeba wielkiego nieszczęścia wielu, żeby ktoś mógł pokazać coś jednostkowo dobrego… Żałosne. Winy odkupuje się w długim, nudnym, banalnym, codziennym a wieloletnim trudzie, a nie w jednostkowym zrywie.
Jak by nie było, Wrocław zyskał drugi ruchomy obraz, odtwarzający klęskę masową tego miasta. Płytki co prawda i nijak nie umywający się do pierwszego („Zaraza” 1971). Ale jest.
Chcącym obejrzeć „Wielką wodę” radzę przed tym ideologicznym seansem dla naiwnych zażyć coś prewencyjnie „dla zdrowotności” („Nie ma mocnych” 1974), bo „po” grozi przedawkowanie. Co prawda jest na to odtrutka, ale bardzo gorzka. Skromny, a poruszający film Tomasza Czukiewskiego „Powódź’97”, dostępny w Internecie, w czasie 46 min. pokazujący wiele więcej realiów powodziowych, niż cztery razy dłuższy serial. Tam też strażaków mało widać, a zrozpaczeni ludzie na nich mocno narzekają. A jednak to wolę. Bo tam jest prawda, mająca o wiele głębszy scenariusz od serialowej płycizny.
St. bryg. w st. spocz. Paweł Rochala, członek zespołu analiz sztabu akcji powodziowej w Komendzie Głównej Państwowej Straży Pożarnej w 2001 r.
Polub nasz profil na Facebooku i śledź naszą działalność na bieżąco.