Podczas gdy dzisiejszy system demoliberalny coraz bardziej przypomina filmowy Matrix, metody działania środowisk negatywnie ten system oceniających pozostają niezmienne. Naiwna wiara w zmianę systemu poprzez uczestnictwo w nim opiera się na bardzo mglistym fundamencie życzeniowego myślenia oraz niezdolności do zaakceptowania bolesnych faktów.
Na wstępie przypomnijmy, czym jest filmowy Matrix i w jaki sposób pojęcie to można odnieść do naszej współczesnej rzeczywistości. Matrix to – w dużym skrócie – program symulujący świat, wykreowany przez sztuczną inteligencję, jako narzędzie kontroli ludzkości. Większość ludzi pozostaje całkowicie nieświadoma faktu, że uczestniczy w tej symulacji, odbierając ją jako rzeczywistość. Z kolei niewielka grupa uświadomionych stanowi z punktu widzenia systemu największe zagrożenie, które należy bezwzględnie zwalczać.
Współczesny świat w niesamowicie szybkim tempie upodabnia się do filmowej symulacji. Rolę programu kreującego sztuczny świat dla nieświadomych ludzi pełnią dominujące media, kontrolujące ludzkie reakcje i działania za pomocą sterowanego przekazu. Symulacja przybrała charakter ciągły od momentu rozprzestrzenienia się smartfonów – podstawowego narzędzia zniewolenia woli i umysłu, umożliwiającego już nie tylko czasowe, lecz stałe uczestnictwo w świecie sztucznym, odciągając człowieka od świata rzeczywistego (zgodnie z założeniami czwartej rewolucji przemysłowej Klausa Schwaba i koncepcji „usieciowienia” ludzkości). Tak jak i w filmie – system nadzoru z największą zaciekłością zwalcza tych, którzy obnażają jego prawdziwą naturę.
W naszych realiach grupa kontestatorów systemu pozostaje nadal całkiem spora. Od lat popełniają oni jednak te same błędy i nie wyciągają z nich żadnych wniosków. Pomimo nieustających klęsk naiwnie wierzą w to, że nasz polski „Matrix” można zreformować poprzez czynne w nim uczestnictwo. Tymczasem – w pierwszej kolejności – należy się z niego mentalnie wyrwać.
Nadszedł czas, by wreszcie zaakceptować bolesną prawdę, której większość obserwatorów i komentatorów życia politycznego po stronie kontestującej system w jego aktualnym kształcie przyjąć do wiadomości nie chce. Otóż nie da się przy aktualnych uwarunkowaniach społeczno-politycznych doprowadzić do jakiejkolwiek sensownej zmiany za pomocą działań natychmiastowych, czego niemal wszyscy konsekwentnie się domagają. Niezrozumienie tej prostej prawdy, to pierwsza z przyczyn budowania antysystemowych struktur na gruncie pozbawionym fundamentów.
Mentalność ta stanowi siłę napędową tzw. mechanizmu „pospolitego ruszenia”, przejawiając się w nieustających i histerycznych ponagleniach ze strony zewnętrznych komentatorów, którzy od lat suflują narrację, głoszącą konieczność działań natychmiastowych. Tymczasem to właśnie 35 lat działania opartego o taką logikę, spowodowało, że siły negatywnie zapatrujące się na kształt i „dorobek” III RP są w dalszym ciągu w tym samym miejscu – w niebycie.
Kreowanie tej presji – niepozbawione zresztą podstaw, bo sytuacja kolorowa wcale nie była i nie jest – doprowadziło niemniej jednak do tego, że wszystkie działania tzw. „antysystemu” przyjmowały charakter działań krótkofalowych i wraz z niepowodzeniami reprezentujących je formalnie na scenie politycznej inicjatyw, schodziły ponownie do podziemia, znajdując się dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowały się wcześniej – w niebycie.
Mechanizm działania sił antysystemowych w warunkach III RP – przy uwzględnieniu odpowiednich proporcji – odzwierciedla w pewnym sensie zjawisko znane z historii jako pospolite ruszenie. Polega on na tym, że wszelkiego rodzaju raczkujące, acz cieszące się ograniczoną popularnością inicjatywy o charakterze społecznym, przy pierwszej możliwej okazji zostawały przekształcane w ugrupowania polityczne, które bez jakiegokolwiek profesjonalnego przygotowania, pozbawione narzędzi niezbędnych do podjęcia skutecznej walki w warunkach systemu demoliberalnego, przystępowały do rozgrywki politycznej.
Scenariusze bywały rozmaite, ale ich efekty końcowe zawsze takie same – przy pierwszym możliwym niepowodzeniu, zbudowane naprędce środowisko szło w rozsypkę. Autentycznie zaangażowani ludzie, zwiedzeni charyzmą kolejnego „wodza”, w pocie czoła organizowali na szybko struktury, zbierali podpisy i zaciągali na listy wyborcze, kogo tylko się dało, naiwnie licząc na to, że w dniu wyborów dojdzie do jakiegoś cudownego przebudzenia narodu i społeczeństwo w swojej masie opowie się za partią, o której istnieniu nie zostało nawet poinformowane.
Efekt był tymczasem bardzo łatwy do przewidzenia dla każdego rozgarniętego zewnętrznego obserwatora. Inicjatywy budowane w ten sposób, ulegające właśnie niekończącej się presji i nawoływaniom w stylu „jeśli nic nie zrobimy, to za 4 lata będzie za późno”, otrzymywały 1% lub 2% w wyborach, po czym natychmiastowo ulegały kompletnej dezintegracji. Bolesna prawda o demoliberalizmie XXI wieku jest bowiem następująca – nie da się wygrać z wrogiem, grając na jego zasadach. A o jakiejkolwiek równej walce w warunkach demoliberalizmu moglibyśmy mówić dopiero wtedy, gdyby pozasystemowa inicjatywa dysponowała trzema kluczowymi narzędziami niezbędnymi do skutecznej walki politycznej w systemie demoliberalnym.
Po pierwsze nie da się w warunkach współczesnych nawiązać politycznej walki bez posiadania mediów o masowym zasięgu oddziaływania. To media w systemie demoliberalnym odgrywają rolę kluczową w kształtowaniu świadomości oraz docieraniu do świadomości. Wbrew założeniom utopistów zakładających partie polityczne na trzy miesiące przed wyborami, nie da się dotrzeć do milionów potencjalnych wyborców bez posiadania własnego aparatu propagandy lub dojścia do jednego z już istniejących. Nikt bowiem nie jest w stanie zagłosować w wyborach demokratycznych na partię, o której istnieniu nawet nie wie.
W ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce głosy oddało 21 966 891 obywateli, a uprawnionych do głosowania było niespełna 30 milionów ludzi. Samo dotarcie do ludzi oczywiście nie wystarcza – trzeba ich przecież jeszcze przekonać i zapoznać z własnymi postulatami. Bez posiadania własnego aparatu propagandy (tj. środków masowego przekazu) nie da się osiągnąć ani jednego, ani drugiego i wystarczy uruchomić myślenie logiczne zamiast utopijnego, by po prostu uznać ten oczywisty fakt.
Czytaj także: Kto ma media, ten „ma” prawdę
Po drugie nie da się stworzyć żadnego stabilnego bytu politycznego bez trwałych i zintegrowanych struktur, a takie nigdy nie będą struktury budowane na podstawie mechanizmu pospolitego ruszenia. Pod tzw. efemerydy, czyli partie nagle pojawiające się na politycznej scenie i równie szybko z niej znikające, zawsze podłączają się bowiem karierowicze i koniunkturaliści, liczący na to, że sukces partyjny zapewni im sukces personalny oraz możliwość realizowania się na politycznej ścieżce kariery. O łatwości rozmontowania tego typu struktur poprzez dekonstrukcję odśrodkową przez działania o charakterze agenturalnym nie trzeba nawet wspominać – te byty nigdy nie dochodzą nawet do takiego stadium rozwoju, by wdrażanie tego typu procedur było w ogóle potrzebne.
Ponadto jest oczywiste, że w strukturach tworzonych na szybko, bardzo trudno jest o spoistość ideową. Partia nie jest tworzona na bazie idei, lecz entuzjazmu. Działania nie są więc oparte na rozumie, lecz na emocjach. Z tego też powodu wypalenie się pozytywnych emocji to początek końca każdego bytu organizowanego bez odpowiedniego przygotowania. Do kwestii tego, w jaki sposób można zbudować struktury o charakterze trwałym, jeszcze wrócimy.
Po trzecie podtrzymanie dobrze funkcjonującego aparatu medialnego oraz administracyjnego nie jest możliwe bez posiadania środków, które tego typu działalność będą w stanie sfinansować. Partie systemowe w warunkach III RP dysponują milionowymi subwencjami, dzięki którym mogą pokrywać bieżące koszty funkcjonowania, ale także finansować iście bizantyjskie kampanie wyborcze. Mechanizm subwencjonowania partii jest zresztą z punktu widzenia systemu jednym z kluczowych narzędzi podporządkowywania sobie ugrupowań „sceptycznych”. W III RP to już swoista tradycja, że ruchy, które przystępowały do wyborów z antysystemowymi hasłami na ustach, po wyborczym sukcesie w mniejszym lub większym stopniu stawały się częścią tegoż systemu i stopniowo rezygnowały z dążenia do realizacji postulatów reformistycznych.
W takiej sytuacji partie pozasystemowe mogłyby dorównywać pod tym względem systemowym jedynie w przypadku zaistnienia wielomilionowego sponsoringu. Słuszność idei i postulatów nie wystarczy, jak zdają się wierzyć naiwni. Gdyby tak w istocie było, POPiS nie osiągnąłby po 20 latach niszczenia państwa progu wyborczego nawet gdyby zawiązał koalicję…
1) W dzisiejszych warunkach inicjowanie wszelkich nowych działań o charakterze politycznym jest strategicznym błędem ze względu na niezdolność środowisk pozasystemowych do wykreowania w krótkim czasie narzędzi działania składających się na triadę demoliberalizmu.
2) Nie oznacza to, że działalność polityczna musi zostać całkowicie zbojkotowana. Można – w takim stopniu, w jakim jest to możliwe – próbować wpływać na partie oraz polityków, prezentujących stanowisko krytyczne względem rzeczywistości zastanej oraz III RP jako bytu państwowego. Niepotrzebne jest dalsze rozbijanie tych środowisk i pogłębianie chaosu przez kreowanie wewnętrznych podziałów.
3) Z uwagi na niemożność osiągnięcia działaniami krótkofalowymi celu, jakim dla każdego świadomego Polaka powinno być dążenie do maksymalizacji suwerenności oraz osiągnięcia rzeczywistej niepodległości Polski, jedynym rozsądnym wyjściem jest poświęcenie się organicznej, długofalowej pracy.
4) Z uwagi na niezdolność szybkiego zbudowania znacznego zaplecza finansowego i medialnego, priorytetem nowego antysystemu powinna stać się inicjacja procesu budowania struktur ogólnopolskich na bazie sieci małych organizacji społecznych o profilu proniepodległościowym i suwerenistycznym, które za pośrednictwem wspólnej platformy mogłyby nawiązać ze sobą współpracę na poziomie personalnym oraz organizacyjnym, a poprzez postępującą integrację spoić się w odpowiednim momencie w jeden organizm. Struktura ta powinna mieć trojaki charakter:
5) Struktury budowane na bazie podmiotów apolitycznych mają wiele istotnych przewag nad strukturami politycznymi budowanymi na zasadzie pospolitego ruszenia. Po pierwsze ludzie funkcjonujący w ramach organizacji społecznych znają się osobiście, często współpracując ze sobą przez długi czas, dzięki czemu – dysponując wiedzą o cechach charakteru i osobowości współpracowników – są w stanie identyfikować i eliminować ze struktur jednostki potencjalnie dysfunkcyjne. Ponadto ludzie działający w strukturach apolitycznych nie mogą zazwyczaj liczyć na żadne korzyści finansowe, stąd też istnieje większa pewność co do rzeczywistego stanu ich intencji i faktycznych poglądów, a to zmniejsza ryzyko przeniknięcia na wyższe szczeble struktury koniunkturalistów.
6) Nowy antysystem nie może być jedynie anty-, jak zazwyczaj do tej pory bywało. Wynika z tego, że w momencie ugruntowania się na bazie nowej struktury powinien on całkowicie zarzucić posługiwanie się tym zdewaluowanym poniekąd pojęciem i przyjąć nową tożsamość, która powinna wyklarować się sama, w sposób naturalny, na podstawie całkowicie nowej koncepcji państwa, która mogłaby stanowić ramy dla osiągnięcia jego maksymalnej suwerenności w warunkach XXI wieku, będących całkowicie odmiennymi od warunków XX-wiecznych. Koncepcja ta musi przede wszystkim uwzględniać nowoczesną charakterystykę relacji na linii państwo narodowe – instytucje ponadnarodowe, która przez ostatnie trzy dekady uległa ogromnemu przeobrażeniu i zagraża suwerenności narodowej bardziej niż kiedykolwiek.
7) Tryb działania ze społecznego na polityczny należałoby zmienić jedynie w przypadku spełnienia się jednego z dwóch warunków: a) gwałtownej zmiany politycznego układu sił spowodowanej załamaniem systemu lub nieprzewidzianymi wydarzeniami o charakterze globalnym, unicestwiających dotychczasową architekturę polityczną świata zachodniego; b) zdobycia narzędzi w postaci mediów, struktur oraz finansów, umożliwiających skuteczną walkę polityczną w ramach systemu demoliberalnego.
Czytaj także: Czas nowego antysystemu