Pojęcie antysystemu należy całkowicie zredefiniować. Nowy antysystem nie może odnosić się już tylko do kontestacji systemu politycznego państwa – musi on brać pod uwagę system globalny, którego dynamiczna ewolucja zmienia kształt i układ sił w światowej polityce.
W naszych warunkach lokalnych, pojęcie antysystemu kojarzone jest przede wszystkim z opozycją wobec systemu III RP – kapitalistyczno-socjalistycznej mieszanki ustrojowej powstałej na gruzach PRL, której systemowego dziedzictwa III RP nigdy w pełni nie odrzuciła, a której w wielu obszarach stanowi płynną kontynuację.
System III RP jest wadliwy już u podstaw swej konstrukcji. Transformacja ustrojowa, którą przygotowano jeszcze w latach 80., posłużyła w pierwszej kolejności do uwłaszczenia się w przygotowywanym systemie tym, którzy stanowili rdzeń starego systemu. Rozliczne afery pierwszych lat transformacji – w tym wyprzedawanie majątku narodowego za bezcen – w zdecydowanej większości pozostały nierozliczone. III RP jest bowiem państwem, w którym odpowiedzialni za nadużycia władzy politycy lub urzędnicy nigdy tak naprawdę nie odpowiadali za swoje szkodliwe działania. Jej system nie został skonstruowany z myślą o obywatelach, lecz z myślą o interesie wąskiej grupy priorytetowych beneficjentów.
Nic więc dziwnego, że w dużej części społeczeństwa system ten wywoływał i nadal wywołuje głębokie poczucie niesprawiedliwości, co kieruje kontestatorów w stronę poszukiwania alternatyw. Wiemy jednakże, że polska scena polityczna, zabetonowana przez rozliczne struktury polityczne post-solidarnościowe lub post-komunistyczne, nigdy nie stwarzała przed społeczeństwem możliwości wyboru alternatywy realnej, lecz jedynie tego czy innego wariantu demokratycznej dżumy albo cholery.
Polub nasz profil na Facebooku i śledź naszą działalność na bieżąco.
Brak faktycznej odpowiedzialności ze strony polityków i urzędników musiał doprowadzić prędzej czy później do stanu, w którym bezkarność zamieniła się w bezsilność. III RP stała się w końcu państwem niezdolnym do samoreformowania się, o czym szerzej pisałem w innym tekście. System jako taki stał się ofiarą biurokratyczno-partyjnego pasożytnictwa, a masowy rozrost biurokracji w porównaniu z rokiem 1989 stanowi skuteczną blokadę dla przeprowadzania jakichkolwiek realnych, odciążających budżet reform administracyjnych. Te bowiem, wymagałyby nieuniknionych „ofiar”, a z punktu widzenia politycznych partii, o wiele wygodniejsze jest obciążenie utrzymaniem biurokratycznego monstrum zwykłych obywateli.
Podczas gdy jednocześnie postępował niezahamowany rozrost biurokracji, Państwo Polskie prowadziło konsekwentne działania hamujące i utrudniające rozwój małej i średniej polskiej przedsiębiorczości. W tym samym czasie Polska stała się rajem dla wielkich koncernów zachodnich – hipermarketów, koncernów samochodowych, przemysłu technologicznego. Te, od samego początku, funkcjonowały w III RP na warunkach uprzywilejowanych, ponosząc bardzo niskie koszty produkcji przy wykorzystaniu taniej, lokalnej siły roboczej, płacąc żałośnie niskie podatki i wyprowadzając z Polski miliardy złotych wydawanych przez nieświadomych tej patologii polskich konsumentów.
Stosunkiem państwa do przedsiębiorcy bardzo łatwo określić stosunek państwa do obywatela. Przez lata funkcjonował w naszym kraju (i niestety się nie zdezaktualizował) stereotyp przedsiębiorcy jako zdziercy, spekulanta, oszusta i złodzieja, a rozliczne instytucje państwowe utworzone jedynie po to, aby prowadzić zamordystyczną kontrolę prywatnej inicjatywy gospodarczej, stanowiły żywy dowód tego, że przedsiębiorca polski jest przez Państwo Polskie traktowany jak wróg. Tymczasem przedsiębiorca to nie tylko milioner, który zatrudnia tysiące ludzi. Z danych CEIDG (z 2021 roku) wynika, że w Polsce mamy ponad 2,5 miliona ludzi prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą.
Należy jednak pamiętać, że kontestacja systemu, nie może iść w parze z kontestacją państwa. Państwo jako takie powinno być własnością narodu – nie tej czy innej partii, tego czy innego człowieka, tych czy innych korporacji, tej czy innej instytucji ponadnarodowej. Dążenie do reformy systemu nie może być utożsamiane z dążeniem do destrukcji państwa.
Odwieczny problem antysystemu w III RP polegał na tym, że był on całkowicie anty- i nigdy nie potrafił zaoferować ludziom jakiegokolwiek programu pozytywnego. To z kolei wiązało się zawsze z metodą działania, którą sam określam mianem „pospolitego ruszenia”. Polega ona na tym, że wszelkie antysystemowe (czy też rzekomo antysystemowe) inicjatywy tworzone były na fali spontanicznego entuzjazmu garstki ludzi i rozsypywały się tak szybko, jak tylko entuzjazm ten wygasał. Ruchom tym zawsze brakowało w pierwszej kolejności silnych struktur lokalnych i dobrej organizacji, a po drugie koncepcji długofalowego działania.
Tego typu zabiegi widzimy w zasadzie przed każdymi możliwymi wyborami – pojawiają się nieoczekiwani „liderzy”, którzy nagle ogłaszają utworzenie partii, która – przynajmniej jeśli chodzi o retorykę – przejmuje pewne cechy formacji antysystemowej lub stara się o taki wizerunek. Do partii wstępują ludzie – zazwyczaj autentycznie niezadowoleni z rzeczywistości zastanej, pełni energii do działania i naiwnie wierzący w możliwość dokonania faktycznych zmian. Ruch jest jednak niewłaściwie przygotowany, gdyż nie posiada stabilnych struktur, aparatu propagandowego, a przede wszystkim spójnej ideologii. Toteż, gdy podczas wieczoru wyborczego okazuje się, że nowy „antysystem” uzyskał oszałamiające 2% głosów, wszystko idzie w rozsypkę, a ostatecznym beneficjentem okazuje się… system. Jak pokazały zresztą ostatnie wybory, tego typu zabieg z kreowanym na szybko „prawicowym antysystemem” ułatwił jedynie siłom liberalno-lewicowym dojście do władzy, przynosząc skutki odwrotne do zamierzonych.
Od czasu do czasu system sam kreuje swój własny „antysystem”, który służy w demokratycznych wyborach do przechwytywania naiwnych, niezorientowanych politycznie wyborców, chcących zagłosować na „coś nowego”. Idealnym przykładem antysystemu fałszywego jest partia Szymona Hołowni, która choć do świadomości wielu – szczególnie młodych Polaków – przebiła się jako „nowa” formacja, w jakiś sposób kontestująca zastany stan rzeczy, była – co musiało być oczywiste dla każdego, kto choćby spojrzał na postulaty programowe tej partii lub też partyjną przeszłość jej czołowych polityków – jedynie narzędziem do przechwycenia przez obóz liberalno-lewicowy naiwnych jeleni, którzy nigdy w życiu nie byliby skłonni zagłosować na Tuska lub lewicę. Zabieg ten, jak wiemy, zakończył się pełnym powodzeniem i jest rzeczą pewną, że nie po raz ostatni społeczeństwo zostało wmanewrowane w tego typu propagandowe przedsięwzięcie.
Pod słowo antysystem na przestrzeni ostatnich lat można zresztą równie dobrze podłożyć słowo prawica, gdyż taki właśnie charakter miała zdecydowana większość ruchów tego typu (nie wliczając w to, co naturalne, „prawicy” pisowskiej, stanowiącej rdzeń systemu). Jeśli w ogóle istniał w Polsce jakikolwiek faktyczny antysystem lewicowy, za który niektórzy uznawali Partię Razem, to jak doskonale dziś widzimy, zblatował się ostatecznie z systemem i skapitulował wobec demoliberalnej nierzeczywistości. Wkrótce jednak podział na prawicę i lewicę zatraci swoje dawne znaczenie w obliczu całkowitej redefinicji światowej struktury politycznej, jaka ma aktualnie miejsce. A proces ten zdecydowanie przyspieszają federalizacyjne zapędy wewnątrz struktur Unii Europejskiej.
Więcej na ten temat w tekście: Unia, weto i syndrom wyparcia
To właśnie przemiany następujące aktualnie na międzynarodowej scenie politycznej powodują, że nowy antysystem musi wykraczać zdecydowanie poza granice kontestacji systemu danego państwa. Dzisiaj w świecie Zachodu, pod wpływem realizacji agend organizacji ponadnarodowych, jak choćby Agendy 2030 na rzecz zrównoważonego rozwoju ONZ, Zielonego Ładu Unii Europejskiej czy projektu federalizacji Europy, systemy ulegają stopniowemu ujednoliceniu.
W dzisiejszych warunkach kontestacja samego systemu III RP jest więc zupełnie nic niewarta, jeżeli nie bierze się pod uwagę czynników zewnętrznych. W aktualnych uwarunkowaniach politycznych jesteśmy jako państwo uwikłani w rozliczne sieci ponadnarodowych zobowiązań – zarówno na szczeblu gospodarczym, jak i politycznym. Artykuł 90. Konstytucji RP z 1997 roku, przygotowanej nomen omen przez komunistów cudownie nawróconych na demoliberalizm, mówi jednoznacznie, że „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach”. Ten oto konstytucyjny „feler” może wkrótce znaleźć szczególnie wiele zastosowań.
Ludzie niestety nie rozumieją, że możemy cały czas istnieć jako państwo, widnieć na mapie i urzędowo posługiwać się językiem polskim, a jednocześnie to właśnie państwo – na skutek zatraty przynależnych mu kompetencji na rzecz instytucji ponadnarodowych – może stać się państwem całkowicie „teoretycznym” (jak zresztą przyznał to już kiedyś jeden ze znanych polityków), którego rząd odpowiadać będzie jedynie za administracyjne zarządzanie swoim terytorium. Dokładnie taki model przewidziany jest w projekcie federalizacji Europy, który – jak wielu błędnie zakłada – nie dąży do formalnej likwidacji państw, lecz do przejęcia przez europejską centralę ich kompetencji, przy jednoczesnym zachowaniu istnienia fasadowej formy struktur państwowych.
Czytaj także: Bizantynizm niemiecki: Geneza
Tendencje do okrajania państw narodowych z przynależnych im kompetencji nie są żadną melodią przyszłości, lecz rzeczywistością dnia dzisiejszego. Wielokrotnie w naszej publicystyce powoływaliśmy się na dokumenty instytucji takich jak UE, ONZ czy WHO, które jednoznacznie stwierdzały, że ten oto trend jest dzisiaj „koniecznością” ze względu na zagrożenia o charakterze „globalnym”, których państwa narodowe nie są rzekomo w stanie rozwiązać.
Mamy więc dzisiaj do wyboru dwie opcje – możemy oszukiwać się, żyć w wyparciu i uznawać, że suwerenność nie jest nam do niczego potrzebna, gdyż równie dobrze mogą rządzić nami Niemcy lub Amerykanie. A z drugiej strony możemy uznać te oczywiste fakty za zagrożenie (mniej lub bardziej rzeczywiste, ale jednak rzeczywiste) i stanąć w opozycji do systemu globalistycznego, tak jak robią to dziś chociażby państwa przynależące do BRICS, które mają świadomość procesów zachodzących w świecie Zachodu i w jego ideologicznym obłędzie upatrują swojej szansy na własny rozwój. Państwa takie jak Indie czy Chiny, choć częstokroć w warstwie retorycznej deklarują gotowość do ustępstw na rzecz „ochrony” klimatu, w praktyce w ogóle nie zamierzają się do niej stosować, na co jednoznacznie wskazują podejmowane przez nie działania.
Nowy antysystem, którego pierwszą jaskółką są protesty europejskich rolników, nie jest więc antysystemem lokalnym, lecz antysystemem globalnym. Rolnicy protestują przecież wobec rozwiązań, które mają wpływ na ich działalność, a podejmowane są z dala od ich własnego miejsca zamieszkania. Sytuacja ta stanowi doskonałą ilustrację tego, z jakimi problemami będziemy się zmagać jako społeczeństwa w nadchodzących latach. Wszystkie bowiem szaleńcze, ideologiczne postulaty, które prowadzą do całkowitego sparaliżowania konkurencyjności europejskich gospodarek powstają na szczeblu Unii Europejskiej, która z kolei wymusza akceptację tych rozwiązań na poziomie państw. Te z kolei same z siebie są zbyt słabe, by przeciwstawiać się globalnym trendom. Jednakże w momencie, w którym ludzie uświadomią sobie, że wzrost cen prądu, gazu, węgla, ropy i innych surowców spowodowany jest przede wszystkim chorą, obsesyjnie socjalistyczno-regulacyjną polityką UE, wspieraną przez ogólnoświatowe agendy projektowane przez ONZ, dostrzegą siłą rzeczy, jakie niebezpieczeństwa wynikają z faktu utraty przez ich państwa kompetencji do tego, by prowadzić suwerenną politykę. Już teraz rządy poszczególnych państw „umywają ręce” i mówią, że w pewnych kwestiach nie mogą nic zrobić, bo realne decyzje zapadają w Brukseli.
Wyciągając wnioski z nieustającego pasma klęsk, jakim było dla prawicy antysystemowej ostatnie 35 lat, należy jednoznacznie stwierdzić, że model działania politycznego, krótkoterminowego, opartego o nadzieje spontanicznego „cudu nad urną” należy jednoznacznie odrzucić, a wszystkich, wyłamujących się dziś z tej zasady, traktować przynajmniej z pewną dozą podejrzeń. Metoda działania politycznego w warunkach ustroju demokratycznego ma zresztą siłą rzeczy charakter przede wszystkim krótkoterminowy i nie sprzyja tworzeniu jakiejkolwiek zwartej koncepcji tego jak państwo i system powinny wyglądać.
Odrodzenie antysystemu powinno więc nastąpić oddolnie i poniekąd jest to proces, który zaczął się już dziać samoistnie. W całej Polsce od kilku lat wyrastają jak grzyby po deszczu małe organizacje, stowarzyszenia, fundacje i instytuty, które – gdyby przyjrzeć się bliżej ich profilowi ideowemu – są do siebie pod wieloma względami bardzo podobne. Wszystkie te niewielkie inicjatywy lokalne charakteryzuje przede wszystkim świadomość konieczności walki o utrzymanie resztek suwerenności państwa, a poza tym świadomość wadliwości systemu, w którym żyjemy, włącznie z totalną dysfunkcją i bezideowością sceny politycznej, na której zaistnienie bez aparatu propagandowego (tj. środków masowego przekazu) jest w dzisiejszych realiach niemożliwe. Siłą tych ruchów jest apolityczność, której zatracenie zawsze wiąże się z mniejszym lub większym pochłonięciem przez system, a poza tym wzmaga w postronnych ludziach podejrzenia co do realnych intencji. To właśnie w tych niewielkich inicjatywach kryje się dzisiaj szansa na podniesienie poziomu świadomości społecznej i zmobilizowanie do działania ludzi, którzy chcą działać na rzecz polskiej suwerenności, lecz pozostają w stanie odrętwienia woli i preferują ograniczanie się do oglądania złowieszczych, jutubowych proroctw, które pogłębiają ich pesymizm i umacniają w bierności.
Potrzebny jest dzisiaj zwarty i współpracujący ze sobą ściśle antysystem społeczny – sieć organizacji proniepodległościowych, które funkcjonują na terenie całego państwa, często nie mając nawet świadomości swojej koegzystencji.
Nie chodzi więc o tworzenie jednej wielkiej organizacji społecznej poprzez „cudowne zrośnięcie się członków”. Takie molochy są zresztą zawsze zagrożone przejęciem przez ludzi podstawionych lub też ludzi nastawionych egoistycznie – karierowiczów, od których zawsze roi się w dużych organizacjach. Ta sieć antysystemu społecznego powinna funkcjonować na zasadach ogólnopolskiego forum, sojuszu na rzecz niepodległości, który umożliwiłby po pierwsze konsolidację wokół określonych ideałów i wartości, a po drugie współpracę na poziomie organizacyjnym, intelektualnym, kulturalnym i społecznym.
Zmiany zachodzące w Polsce, lecz także te, które zachodzą dziś w strukturze politycznej świata, gdzie obserwujemy tendencje jednoznacznie zmierzające do wzmocnienia instytucji ponadnarodowych kosztem samostanowiących państw narodowych powodują, że coraz większa liczba ludzi dostrzega potrzebę wykreowania takiego modelu działania. Pozostaje jedynie pytanie czy wyzbycie się własnych egoistycznych ambicji na rzecz dobra wspólnego nie przerasta dzisiaj możliwości sił proniepodległościowych? Jeśli wierzymy w wartości wyższe, to od poświęcenia interesów własnych należałoby rozpocząć. Lepiej iść w piątym szeregu zwycięskiej armii, niż w pierwszym takiej, która zmierza po zatracenie.
Polecamy dalszą lekturę:
Bolszewickie rządy w Polsce
Przemalowani „Chłopi”
Rewolucja czy kontrrewolucja?