Narodowy kompleks niższości, czyli dlaczego Polacy uwierzyli w koniec historii

8 maja 2024

Wiara w koniec historii i zbawienną rolę Unii Europejskiej nigdzie w Europie nie zakorzeniła się tak głęboko jak nad Wisłą. Dlaczego lewicowo-liberalna, prounijna propaganda okazała się tak skuteczna?

Koniec historii to znana koncepcja amerykańskiego politologa Francisa Fukuyamy, która w dużym skrócie mówi o tym, jakoby era powszechnego panowania liberalnej demokracji, była ostatnim stadium ustrojowej ewolucji świata. Nie zamierzam w tym tekście rozbierać tej koncepcji na czynniki pierwsze, bo jest to dziś – po 35 latach od publikacji słynnego eseju – niepotrzebne. Rzeczywistość sama bardzo szybko zweryfikowała teorię Fukuyamy i nawet w środowiskach liberalnych, nikt już chyba realnie nie wierzy w to, by era demokracji liberalnej okazała się zjawiskiem trwałym i powszechnym.

Niemniej jednak powracam do koncepcji końca historii, gdyż jest pewien aspekt z nią związany, który wiąże się bezpośrednio z naszą sytuacją – tj. podatność polskiego społeczeństwa na wiarę w mit wykreowany przez Fukuyamę. Z jakichś bowiem przyczyn wiara w koniec historii rozpowszechniła się w Polsce bardzo skutecznie w latach 90. i zakorzeniła w zbiorowej mentalności Polaków, co miało w późniejszym czasie znaczny wpływ na społeczną akceptację bezalternatywnego kierunku polityki polskiej na forum międzynarodowym „nowych elit” III RP.

Polska wiara w koniec historii nie wynika bynajmniej z faktu, że Polacy rozczytywali się w Fukuyamie, o którego istnieniu zapewne wielu nawet nie ma pojęcia. Jego koncepcja przesiąkała jednak do umysłów Polaków za sprawą narracji wykreowanej w Polsce za pośrednictwem mainstreamowych mediów lat 90., będących w rękach głównie lewicowo-liberalnego establishmentu i zachodnioeuropejskiego kapitału. Koniec historii okazał się dla nich doskonałym narzędziem do tego, aby wykreować w społeczeństwie postawy zgodne ze wspomnianego establishmentu oraz kapitału oczekiwaniami.

Jednym z najważniejszych kierunków przyjętych w polskiej polityce we wczesnych latach 90. (zarówno na realnej lewicy, jak i jej umiarkowanym odłamie występującym pod sztandarem rzekomej prawicy) było jak najszybsze zintegrowanie państwa polskiego ze strukturami organizacji ponadnarodowych. Choć w początkowej fazie istnienia III RP, kiedy istniały jeszcze wątpliwości co do rozwoju wydarzeń za wschodnią granicą, stanowisko względem dołączenia Polski do NATO nie było jeszcze aż tak jednoznaczne (stan ten nie trwał zresztą zbyt długo), to wola integracji ze strukturami Unii Europejskiej, wówczas jeszcze funkcjonującej z formalnego punktu widzenia jako Wspólnota Europejska, została potraktowana niemalże jako niepodważalny dogmat.

Proces akcesji Polski do UE formalnie rozpoczął się w roku 1994, lecz jeszcze w latach 80. wykonano pierwsze kroki w kierunku zbliżenia ze Wspólnotami, a proces ten oficjalnie zainaugurowało nawiązanie relacji dyplomatycznych we wrześniu 1988 roku (czyli wszystko zaczęło się jeszcze za czasów PRL). Biorąc pod uwagę to, że w niedługim czasie w największych euroentuzjastów przekształcili się jeszcze niedawni sowietoentuzjaści, nie powinno nas to w ogóle dziwić. W lipcu 1989 roku Polska przystąpiła do programu PHARE (nomen omen powstałego w tym samym roku), którego rolą było wsparcie finansowe państw ubiegających się o członkostwo w Unii. Od tego to czasu następowało w tempie wręcz lawinowym podpisywanie przez władze polskie kolejnych umów, układów i wniosków, przy jednoczesnej ratyfikacji niekończących się aktów prawnych.

Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że kiedy prześledzimy ten proces, to bez trudu dostrzeżemy, że kierunek integracji Polski z Unią został obrany na długo przed tym, zanim poinformowano o tym społeczeństwo. Oznacza to, że decyzja o obraniu tego właśnie kierunku polityki przez państwo polskie została w gruncie rzeczy podjęta bez wiedzy i jakiejkolwiek formalnej aprobaty społeczeństwa, które z kolei zostało w czasie późniejszym postawione przed faktami dokonanymi. Jedyną rolę, jaką miało w całym procesie odegrać społeczeństwo, to „przyklepanie” woli elit poprzez zgodę na akcesję w demokratycznym głosowaniu.

Zgodnie z rozpowszechnioną dzisiaj narracją, wstąpienie polski do Unii miało być historyczną, dziejową wręcz koniecznością. Rzekomo jako państwo nie posiadaliśmy żadnej alternatywy – mogliśmy dołączyć do „cywilizowanego” Zachodu (na którym toczyły się już zaawansowane procesy rozkładu społeczno-kulturowego pod wpływem ideologii liberalnej i neomarksistowskiej) albo pozostać w rosyjskiej strefie wpływów. Jak zawsze w tego typu teoriach „bezalternatywizmu” pomija się te fakty, które pozostają niewygodne.

Prawda jest taka, że wejście Polski do Unii było nieuniknione dopiero w momencie, w którym zaczęto w naszym kraju wdrażać rozwiązania prawne, dostosowujące nas pod względem standardów prawnych do obszaru europejskiego, a proces ten rozpoczął się już w roku 1995, kiedy to Polska przyjęła strategię tzw. białej księgi we francuskim Cannes. Jeżeli więc wszystko zostało postanowione, a odpowiednie mechanizmy wdrożono w życie, to należało już tylko odpowiednio „urobić” społeczeństwo, aby w całej rozciągłości zaakceptowało z góry przyjęty przez elity jedyny słuszny kierunek polityki państwa polskiego.

Tymczasem strategia polskich elit była bardzo prosta – oddać całą odpowiedzialność za państwo w ręce obcych, którzy wykonają za nich lwią część pracy nad sterowaniem i kontrolowaniem rozwoju gospodarczego państwa. Tylko tak bowiem można określić kierunek przyjęty w potencjalnie przełomowym momencie dziejowym, czyli w roku 1989. „Solidarność” pozbawiona jakiegokolwiek realnego programu budowy niepodległej i suwerennej Polski, a ulegająca wpływom ideowym naczelnych doradców – odszczepieńców z KOR (którzy wyszli z socjalizmu, ale z których nie wyszedł socjalizm), poszła więc pod tym względem ręka w rękę z post-komuną i nie zaoferowała żadnej alternatywnej, suwerennościowej ścieżki rozwoju państwa polskiego.

Z tego też powodu nigdy nawet na poważnie nie rozważano kierunku, który z naszego punktu widzenia byłby po prostu najbardziej perspektywiczny, lecz który jednocześnie wymagałby od elit największego i obliczonego na dekady wysiłku – budowania suwerenności w oparciu o silną gospodarkę narodową oraz uwolnioną małą i średnią przedsiębiorczość, silną liczebnie i zmodernizowaną armię oraz własną politykę zagraniczną opartą na fundamencie strategii balansowania (jest to swoją drogą program, który w dalszym ciągu można, a nawet powinno się wprowadzić w życie). Stwierdzenia jakoby bez akcesji do Unii Polska pozostała na marginesie czy też zostałaby przez inne kraje wyizolowana, stając się „drugą Białorusią” to niesamowite wręcz bzdury, pokazujące jak infantylne politycznie rozumowanie charakteryzuje współczesne społeczeństwo polskie. Ożywienie relacji gospodarczych z Zachodem było nieuniknione bez względu na to czy weszlibyśmy do Unii, czy też nie. Gdybyśmy tego nie zrobili, kraje takie jak Niemcy czy Francja i tak miałyby zbyt wielkie możliwości zysku na współpracy ekonomicznej z Rzeczpospolitą, by w jakikolwiek sposób ją gospodarczo izolować.

Co oczywiste powyższego planu nikt nie chciał realizować. Z punktu widzenia nowej elity politycznej dołączenie do Unii częściowo zwalniało ją z odpowiedzialności za rządzenie państwem, a także z wysiłku związanego z kreowaniem własnej strategii politycznego działania. Jednocześnie akcesja wiązała się z rozlicznymi korzyściami dla polityków na poziomie personalnym, także tymi natury majątkowej. Proszę zwrócić uwagę, że Europarlament, będący organem, którego istnienie ze względu na marginalne kompetencje nie ma najmniejszego sensu, do dzisiaj służy za wymarzoną przystań dla emerytowanych komunistów i solidarnościowców, jak i karierowiczów młodego pokolenia. Jeżeli natomiast chodzi o korzyści jakie z całego tego przedsięwzięcia unijnego uzyskało państwo, to odsyłam do doskonałych publikacji Tomasza Cukiernika (Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa oraz najnowszej Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa), który fachowo przedstawia faktyczny, a nie wyimaginowany i oparty na mitach bilans polskiego członkostwa w Unii.

Jeżeli więc na poziomie formalno-prawnym wszystko było ustalone już w połowie lat 90., to post-komunistycznym i post-solidarnościowym elitom pozostawało jedynie przekonać do całego projektu naród. Tutaj właśnie posłużono się dwoma niezwykle użytecznym narzędziami – pedagogiką wstydu i mitem końca historii.

Po pierwsze należało Polakom wmówić kompleks niższości względem Zachodu tak, aby bezrefleksyjnie zaakceptowali oni „przewodnią rolę” nowych narodów bratnich. Uruchomiono więc za pomocą lewicowo-liberalnych mediów oraz lewicowo-liberalnych „tfurcuf” kultury mechanizm, który przyjęło się powszechnie określać pedagogiką wstydu. W dużym skrócie ta strategia działania mająca na celu zohydzenie Polakom ich własnej kultury, tradycji oraz narodowych wartości, opierała się na szczególnym podkreślaniu w dziejach naszego państwa oraz narodu tzw. ciemnych plam, które – stanowiąc rzekomy dowód polskiego zacofania i zaściankowości (patrz pojęcie „Ciemnogrodu”) – szczególnie wśród młodego, niedouczonego w dziedzinie historii pokolenia miały stać się powodem do wstydu i narodowego kompleksu niższości.

Zabieg ten udał się doskonale i do pewnego stopnia jest skuteczny do dnia dzisiejszego (vide casus Zielonej granicy). Nie potrzeba badań, by o tej skuteczności się przekonać – wystarczy porozmawiać z odpowiednią liczbą osób dorastających, wychowanych i urodzonych w III RP… Poczucie wstydu z narodowej tożsamości, kultury i historii stało się tak samo powszechne, jak marzenie o bezpowrotnym opuszczeniu „tego kraju”, kiedy tylko nadarzy się okazja by wyjechać na „postępowy” Zachód.

Dlaczego pedagogika wstydu okazała się aż tak skuteczna? Otóż po 45 latach komuny, nieustającego niedoboru dóbr powszechnie dostępnych na Zachodzie, a także braku możliwości czerpania z finansowych owoców kapitalizmu, odruch idealizowania tegoż Zachodu był – i pozostał do dnia dzisiejszego – naturalnym dla szerokich mas. Tak jak wcześniej zresztą wspomniałem, ta bezrefleksyjna idealizacja Zachodu w oparciu o czynniki przede wszystkim ekonomiczne, całkowicie przesłoniła ludziom rzeczywisty obraz społeczno-kulturowego rozkładu, który w państwach zachodnich wkraczał w stan coraz bardziej zaawansowany. Podczas gdy wszystkim wydawało się, że komuna to przypadłość „Wschodu”, to właśnie na zachodnich uniwersytetach marksizm kwitł bujniej niż w jakimkolwiek innym zakątku świata, a rolę tzw. autorytetów moralnych często przyjmowali ludzie otwarcie fascynujący się ideami komunistycznymi, czego doskonałym przykładem był chociażby uhonorowany Noblem Jean Paul Sartre.

Ten sztuczny i niewłaściwy podział na Wschód i Zachód do dzisiaj utrwalił się w świadomości wielu Polaków – ciągle powtarza się jakobyśmy byli „Europą Wschodnią”, choć cywilizacyjnie od początku naszego istnienia przynależymy do Zachodu, a geograficznie jesteśmy położeni w Europie Środkowej! Fakt, że Polacy pozwolili sobie narzucić tak absurdalnie fałszywą i ignorancką optykę, to doskonała ilustracja tego, jak mało wiedzą oni dziś sami o sobie i swojej historii, a to z kolei świadczy tylko o żałosnym poziomie polskiego szkolnictwa.

Przy takich uwarunkowaniach wkodowanie w podświadomość społeczną teorii o końcu historii nie stanowiło żadnego większego problemu. Koncepcja ta z punktu widzenia elit III RP stanowiła idealne narzędzie dla uzasadnienia obranego kierunku polityki. Jeżeli historia się skończyła, a demokracja liberalna ma zapanować po wszystkie czasy na całym globie, który teraz będzie już żył jedynie w dostatku i pokoju, to za wszelką cenę musimy znaleźć się w epicentrum tego demoliberalnego mainstreamu, aby maksymalnie korzystać z dobrodziejstw jakie niesie ze sobą demokracja i liberalizm.

Nie było więc większego problemu z wyidealizowaniem w oczach szerokich mas obrazu zarówno demokracji, jak i liberalizmu. Wystarczyło bowiem wykorzystać klasyczny schemat budowania pozytywnego wizerunku w oparciu o podkreślanie przeciwieństw: komuna była zła, bo społeczeństwo cierpiało na niedobór wolności i możliwości wpływu na los państwa, ergo demokracja i liberalizm muszą być dobre, a gdyby ktoś jeszcze w to wątpił, to niech porówna sobie poziom życia na Zachodzie z poziomem życia na „Wschodzie”.

Prości ludzie potrzebują prostej narracji – potrzebują wyjaśnienia im rzeczywistości w prostych słowach, które będą w stanie pojąć, przyjąć i zapamiętać. A pogląd raz zakorzeniony, choćby najbardziej błędny, wykorzenić jest niełatwo. Toteż z perspektywy czasu, ostatnia dekada XX wieku była okresem kluczowym w kształtowaniu nowego „liberalnego” Polaka, przepełnionego poczuciem wstydu i niechęci względem kultury, w której przyszło mu żyć.

Przekonanie o końcu historii z czasem jeszcze bardziej się w Polakach utrwaliło – w latach 1989–2020 żyliśmy bowiem w świecie, który na pierwszy rzut oka wydawał się niczym większym nas nie zaskakiwać. Trzy dekady względnego spokoju i gospodarczo-infrastrukturalnego rozwoju państwa napełniły nas przekonaniem, że tak będzie już zawsze. W marcu 2020 roku ta naiwna wizja przyszłości raz na zawsze odeszła do lamusa, a gwóźdź do trumny „starej normalności” wbił niemalże dokładnie dwa lata później Władimir Putin.

Nagle okazało się, że rozwój gospodarczy i gromadzenie bogactw może mieć swój kres, a wieczysty pokój to jedynie wytwór życzeniowego myślenia. Nagle okazało się, że demoliberalizm potrafi płynnie przejść w stan raczkującej totalitarnej tyranii – zamknąć ludzi w domach pod groźbą kary, zakazać sprawowania kultów religijnych, zakazać działalności gospodarczej, segregować obywateli na lepszych i gorszych w oparciu o sztucznie wykreowane kryteria, sprowadzające się w gruncie rzeczy do skali posłuszności względem władzy. Nagle okazało się też, że przez ponad 30 lat III RP doprowadziliśmy do demontażu polskiej armii, a w przypadku zagrożenia nie posiadamy nawet odpowiedniej liczby ludzi przeszkolonych do tego, by właściwie posłużyć się karabinem, gdyż znosząc obowiązkową zasadniczą służbę wojskową, nie wykreowaliśmy żadnego programu, który mógłby zagwarantować jakąkolwiek sensowną ciągłość szkolenia kolejnych roczników. Nagle mogliśmy sobie wszyscy uświadomić, że ta wspaniała Unia, która rzekomo wybudowała nam autostrady i otworzyła granice (pomijając już fakt, że nie trzeba być w UE, żeby być w strefie Schengen – to tylko kolejny mit), to w gruncie rzeczy biurokratyczne monstrum opanowane przez skrajnie lewicowych ideologów, którzy swoimi działaniami prowadzą do zrujnowania konkurencyjności gospodarczej Europy oraz znaczącego wzrostu kosztów życia za sprawą obłąkańczej polityki klimatycznej, a ponadto forsują utopijny projekt federalizacji, co potwierdzają zapisy w proponowanych zmianach traktatowych. Nagle okazało się, że nie jest to, jak nam wmawiano, Europa Schumana i de Gasperiego, a Europa Spinellego i Coudenhove-Kalergiego. Nagle okazało się, że to, co było, nie wróci, a my mamy żyć w „nowej normalności” świata zrównoważonego rozwoju bez względu na to czy nam się to podoba, czy nie.

Dopiero teraz, po 35 latach istnienia III RP, zbieramy prawdziwe żniwo liberalnego spustoszenia umysłów i kreacji zbiorowych schematów myślowych przez propagandę establishmentu, przy wielkim udziale mediów z obcym kapitałem. O ich roli pisaliśmy już nie raz, lecz warto w tym kontekście do niej wrócić. Media reprezentujące kapitał niemiecki czy francuski, które w latach 90. weszły na polski rynek prawdziwym szturmem, miały – co oczywiste dla każdego logicznie myślącego człowieka – jeden zasadniczy cel – realizować na terytorium RP taką propagandę, za pośrednictwem której społeczeństwo polskie za swój własny interes uzna interes obcych państw.

Ta patologia o ogromnym znaczeniu historycznym, wraz z eldorado stworzonym dla zachodniego kapitału na ziemiach polskich w analogicznym okresie, uniemożliwiła nam kształtowanie prawdziwie suwerennej polityki państwowej. Społeczeństwo polskie myśli dzisiaj kategoriami interesów obcych mocarstw, nie rozumiejąc kompletnie tego, co leży w jego własnym interesie. Uruchomiło to w polskim narodzie spiralę tendencji autodestrukcyjnych.

Polska potrzebuje dziś rewolucji świadomościowej – otrząśnięcia się z infantylnego sposobu postrzegania polityki, ale przede wszystkim zrozumienia prawdziwej roli odgrywanej w globalnych procesach politycznych przez organizacje ponadnarodowe – z UE i ONZ oraz jej przybudówkami na czele. 45 lat intelektualnej izolacji od Zachodu za sprawą komuny z jednej strony opóźniło napływ do naszego kraju destrukcyjnych nurtów neomarksistowsko-postmodernistycznych. Z drugiej jednak strony całkowicie odizolowało nas od możliwości zrozumienia procesów, które między 1945 a 1989 rokiem zachodziły na poziomie rozwoju agend organizacji ponadnarodowych, a które za sprawą naszych oświeconych elit, konsekwentnie je od lat 90. podpisujących, jesteśmy zmuszeni realizować.

To nie sztuczny spór między lewicą i prawicą, którym pasjonują się dzisiaj miliony przed telewizorami, jest sporem, który ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości nie tylko Polski, ale i świata. To rosnąca nierównowaga sił na linii organizacje ponadnarodowe – państwa narodowe stanowi nową, realną oś politycznego sporu. Jeśli chcemy niepodległego i suwerennego państwa, a nie jest to wcale na skutek opisanych powyżej procesów tak oczywiste, jak wielu mogłoby się wydawać, to prędzej czy później będziemy musieli tej bestii powiedzieć non serviam.

Czytaj także:
Okupacja unijna – i co dalej?
Agonia demoliberalizmu

Odwiedź także nasz profil na Facebooku i śledź naszą działalność na bieżąco.

Wesprzyj portal
Budujmy razem miejsce dla poważnej debaty o społeczeństwie i państwie polskim
Wesprzyj