Amerykanizacja, czyli zalew antykultury

7 czerwca 2023

Amerykański zalew kulturowy III RP to sytuacja w historii naszego kraju zasługująca na miano wielkiego eksperymentu społecznego. W przeciągu 30 lat tak bardzo przyzwyczailiśmy się do wszystkiego co amerykańskie, że nie zorientowaliśmy się jak bardzo zjawisko to wpłynęło na kształtowanie nowych pokoleń. Amerykanizacja – co oczywiste – nie jest zjawiskiem występującym tylko w Polsce, jednakże naszym przypadku trafiła ona na szczególnie podatny grunt. Dlaczego?

Geneza

Powszechna w polskim społeczeństwie idealizacja Ameryki za czasów PRL jako kraju wolności i dobrobytu wytworzyła w naszej zbiorowej mentalności obraz kultury amerykańskiej jako nowoczesnego ideału cywilizacyjnego, a jednocześnie depozytu zachodnich wartości ze zmitologizowaną demokracją liberalną jako symbolem ustrojowego szczytu świata zachodniego. Ta idealizacja Ameryki, wynikająca poniekąd z nieustannego kontrastowania jej ze smutną, szarą i ponurą rzeczywistością panującą w Bloku Wschodnim, przyczyniła się do całkowitego rozjechania się polskich wyobrażeń o Ameryce z rzeczywistością. W konsekwencji idealizacja Stanów Zjednoczonych i Zachodu wiązała się z naiwną totemizacją wszystkiego co „amerykańskie”, ze wspomnianymi liberalizmem i demokracją na czele.

Więcej o demokracji liberalnej: Agonia demoliberalizmu

Przemiany ustrojowe otworzyły polską gospodarkę na przestrzał, powodując niepohamowany zalew naszego kraju kapitałem zachodnim. Pociągnęło to za sobą niekontrolowane konsekwencje społeczno-kulturowe, które powszechnie uznano za naturalne skutki wprowadzenia w Polsce „kapitalizmu”. Faktycznie, proces ten był w pewnym sensie nieunikniony i otwarcie państwa na wpływy Zachodu – nie tylko pod względem ekonomicznym, lecz także kulturowym – musiało nastąpić. Amerykanizacja rozprzestrzeniała się jednak na polskim gruncie wyjątkowo dynamicznie, zlewając się czasowo z wtłaczaniem do głów Polaków przez lewicowo-liberalne elity przekonania o polskiej „wschodniości” i „zaściankowości” (poglądów zresztą całkowicie sprzecznych z historycznym faktem odwiecznej kulturowej przynależności Polski do Zachodu). Proces obrzydzania Polakom polskości znany jest pod nazwą pedagogiki wstydu. Amerykanizacja, czy też szerzej zjawisko ujmując westernizacja, miała więc „zacofanych” Polaków „ucywilizować”. Tak oto III RP stała się idealnym miejscem dla tego kulturowego eksperymentu.

Amerykanizacja poprzez media

W latach 90-tych Polska została zalana falą amerykańskich filmów promowanych we wszystkich trzech dominujących stacjach telewizyjnych, z palmą pierwszeństwa przypadającą stacjom komercyjnym. Z każdym kolejnym rokiem skala ogłupiania Polaków coraz to durniejszymi amerykańskimi produkcjami rosła, a niektóre wybitnie prymitywne hity (w szczególności słynne amerykańskie „komedie”) stawały się szlagierami rytualnie odtwarzanymi w telewizjach co kilka miesięcy. Równocześnie w radiu coraz trudniej dosłyszeć było muzykę polską, a hegemonia amerykańskiej muzyki w przestrzeni radiowej okazała się zjawiskiem tak ogromnym, że musiały w przyszłości powstać regulacje prawne ją ograniczające. W taki oto sposób dwa najbardziej wpływowe media tamtych czasów – telewizja oraz radio – zdominowane zostały przez treści o charakterze amerykańskim.   

Co w tym złego? Nie chodzi tutaj przecież o to żeby zakazywać pokazywania amerykańskich filmów i nie jest to w żadnym stopniu to, o co w całym problemie chodzi. Kinematografia amerykańska ma przecież ogromny dorobek, ilościowo największy na całym świecie, a za oceanem powstała niezliczona ilość wartościowych produkcji, wchodzących w skład dzisiejszego kanonu światowej kinematografii. Problem dotyczył raczej skali zjawiska amerykanizacji polskiej sfery medialnej, diametralnego „przełożenia wajchy”, terapii szokowej i totalnej hegemonii amerykańskiej w sferze medialnej.           

Stopniowy wzrost ilości stacji telewizyjnych wymuszał z drugiej strony sięganie po rozwiązania alternatywne, gdyż kinematografia polska wytwarzająca rocznie kilkadziesiąt filmów nie byłaby przecież w stanie zaspokoić wymagań kilku stacji telewizyjnych równocześnie, a nie można przecież co tydzień puszczać od nowa Samych swoich czy Znachora (choć jak się ostatnio okazuje chyba jednak można!).

Problemem nie było więc dopuszczenie na polski rynek dużej ilości filmów amerykańskich. Problemem było schodzenie stacji telewizyjnych do poziomu coraz niższego i konsekwentne pokazywanie treści coraz bardziej prymitywnych.

W produkcji treści prymitywnych Amerykanie zresztą jako orędownicy kultury masowej od zawsze przodowali i z czasem to właśnie tego typu treści, z nieszczęsnymi, wspomnianymi już komediami stały się głównym narzędziem prymitywizacji przestrzeni publicznej, a przy okazji ogłupiania młodego pokolenia Polaków.

Schamienie przekazu telewizyjnego zostało wielokrotnie zmultiplikowane przez pojawienie się na polskim rynku innego amerykańskiego wynalazku, czyli reality show, które do polskiej przestrzeni medialnej wprowadziła pewna niemiecka stacja za pośrednictwem pewnego holenderskiego programu. Pierwsza edycja Big Brothera (2001) okazała się ogromnym sukcesem komercyjnym, który pociągnął za sobą wysyp tego typu programów w następnych latach. Oglądalność sięgała wielu milionów, a uczestnicy z nikomu nieznanych plebejuszy stawali się wielkimi gwiazdami (a czasami nawet posłami, co jest jednym z tysięcy dowodów na to jak idiotycznym ustrojem jest demokracja). Program od początku budził wielkie kontrowersje, a jego charakter od początku był skrajnie nieetyczny i demoralizujący, na co uwagę zwracali nawet psycholodzy.

O upadku polskich mediów: Cała prawda, całą dobę

Z czasem zresztą można było zaobserwować, że uczestnicy zachęcani byli do przekraczania kolejnych „barier”, a każda kolejna edycja programu przynosiła coraz więcej obrazków zachowań skrajnie patologicznych, co w krótkim czasie doprowadziło do znaczącego załamania się popularności programu i wycofania go (tymczasowego jak się później okazało) z anteny. Big Brother z perspektywy czasu to jednak nic wielkiego w porównaniu z reality show emitowanymi dzisiaj. Posłużył on jedynie jako taran otwierający drogę do zjawiska tzw. celebrytyzmu (zwanego przez niektórych trafniej ‘cwelebrytyzmem’). Jednocześnie granice „tolerancji” zachowań patologicznych w przestrzeni publicznej posunęły się o wiele dalej niż jeszcze 20 lat temu. Jeżeli każda kolejna edycja rozmaitych tego typu programów charakteryzuje się przekraczaniem kolejnych „barier”, to nasuwa się pytanie kiedy dojdziemy wreszcie do ściany i co nią będzie?

Amerykanizacja poprzez język

Kolejną sferą, w której amerykanizacja uczyniła katastrofalne spustoszenie jest język. Nie jest  kwestią problematyczną przenikanie z języka do języka pojedynczych słówek czy zwrotów. O wiele łatwiej i szybciej jest powiedzieć ok niż w porządku, a niektóre wyrażenia są tak specyficzne dla danego języka, że tłumaczenie ich bez modyfikacji znaczenia bywa utrudnione lub nienaturalne (weźmy dla przykładu niemieckie słowo Weltschmerz). Nie bądźmy w tej kwestii przesadni, gdyż są to procesy naturalne, a wtrącenia obcojęzyczne od zawsze pełniły rolę urozmaicającą zarówno mowę, jak i pismo. Jakkolwiek procesy, o których piszę powyżej nie mają wiele wspólnego z prymitywną nowomowę jaką posługują się dzisiaj Polacy, bezrefleksyjnie przygarniając do zasobów słownictwa polskiego nawet takie wyrazy angielskie, których polskie odpowiedniki istnieją i mają się dobrze. Trendy depolonizacji języka polskiego są zresztą szczególnie widoczne w mediach, a dziennikarze i politycy stali się w dzisiejszych czasach awangardą ludzi język polski deformujących. Stąd też społeczeństwu narzuca się odgórnie słownictwo angielskie, ignorując jakąkolwiek potrzebę poszukiwania polskich ekwiwalentów (no bo po co?). Dlatego też mamy teraz tsunami lockdownów, covidów, boosterów, blackoutów, sexworkerek, primetime’ów, eventów czy innych stalkingów.

Czy nie warto byłoby zacząć się zastanawiać nad powstrzymaniem tej „kreolizacji” języka polskiego zanim przekształci się on w język pidżynowy? Czy nie powinniśmy przeciwstawić się bezsensownemu zaśmiecaniu polskiego języka przez wyrazy kompletnie do niego nie pasujące, używane zresztą często całkowicie niewłaściwie? W tej konkretnej kwestii należałoby wziąć przykład z Francuzów, dla których język stanowi niepodważalną wartość kulturową. Francuzi problem anglicyzacji języka dostrzegli już dawno temu (zresztą niechęć do angielskiego mają w genach). W latach 90-tych powstała we Francji ustawa o ochronie języka francuskiego. Ustawa ta zakazuje używania słów obcych w dokumentach i pismach urzędowych. O słowa obce jakiego pochodzenia chodzi? Można się z łatwością domyśleć. Gdybyśmy zrobili to samo swego czasu nie musielibyśmy w dzisiejszych czasach wysłuchiwać ministrów-technokratów formułujących nieskończoną sekwencję zdań pogmatwanych językowo (zapewne celowo, bo przecież kiedy ludzie nie rozumieją „ekspertów”, nie będą z nimi dyskutować). Francuzi zresztą przypilnowali nawet kwestii języka związanego z przemysłem informatycznym, nie przekopiowując ze zmianą pisowni oryginalnych wzorców angielskich, lecz tworząc rodzime zamienniki.

Podobnie rzecz ma się z nachalnym wpychaniem angielskiego w przestrzeń publiczną. Już nawet nasze narodowe, polskie lumpeksy wywieszają w oknach wielkie szyldy z napisem SALE, a rozmaite billboardy (kolejne zachwaszczające polszczyznę słowo) atakują nas górnolotnymi sentencjami w języku Szekspira. Nie jest to wiedzą tajemną, ale to w jakiej przestrzeni publicznej się wychowujemy, dorastamy i żyjemy, kształtuje w dużym stopniu naszą tożsamość. Symbole w przestrzeni publicznej odgrywają ogromną rolę z punktu widzenia kształtowania się tożsamości kulturowej. Nie chodzi tutaj o to żeby takie treści zwalczać w sposób prymitywny tak jak robią to Litwini z językiem polskim (choć tu akurat sytuacja ma inne podłoże). Chodzi po prostu o samą świadomość tego, że takie zjawiska mają wpływ na kształtowanie się świadomości i tożsamości społeczno-kulturowej, i nie należy ich całkowicie ignorować, tak jak to ma miejsce od 30 lat.

Nie powinniśmy lekceważyć kwestii prymitywizacji języka polskiego z jeszcze jednego względu. Ostatnie dwie dekady to okres istnej „pandemii” dysleksji, dysortografii i dysgrafii. Przemysł psychopedy – oczywiście w trosce o dobrostan dziatwy – doprowadził w tym obszarze do prawdziwej systemowej patologii. Problem dysleksji – rzeczywistego zaburzenia umiejętności czytania i pisania – dotyczy tak naprawdę jedynie niewielkiego procenta dzieci w wieku szkolnym (nawet w gremiach eksperckich zdania na ten temat są nadzwyczaj podzielone, o czym świadczy „rozstrzał” w ocenie skali tego zjawiska na od 2% do 15% społeczeństwa). Tymczasem wydawanie zaświadczeń o tego typu zaburzeniach stało się w ostatnich latach masowe i chyba każdy trzeźwo myślący nauczyciel może bez trudu dostrzec, że bardzo często w takich przypadkach nie może być mowy o jakimkolwiek „zaburzeniu” na tle neurologicznym, lecz zwyczajnym niedouczeniu i lenistwie. Wielką winę niestety ponoszą także bardzo często rodzice, którzy starają się o zaświadczenia dla swoich dzieci nie z przyczyn rzeczywistych problemów, lecz z chęci zapewnienia im bardziej pobłażliwego traktowania na egzaminach. W przypadku dzieci ze szkoły podstawowej o bardziej wrażliwej naturze, posiadanie tego typu zaświadczeń może zaniżać ich pewność siebie oraz tworzyć poczucie, że „coś jest z nimi nie tak”, że są umysłowo ograniczone. Z kolei w przypadku wszelkiej maści cwaniaków zaświadczenia są przez nich wykorzystywane jako doskonałe uzasadnienie dla własnego lenistwa: Mam dysleksję, więc nie muszę się tego uczyć!

Więcej o patologiach w systemie edukacji:
Celowa dekonstrukcja edukacji

Amerykanizacja poprzez politykę

W skali społecznej nie ma na kontynencie europejskim drugiego narodu, który cechowałby tak wielki poziom infantylizmu w sposobie postrzegania polityki zagranicznej jak Polacy. Przeciętny Polak ma bowiem od dziecka wpojone romantyczne podejście do polityki zagranicznej – relacje z danym krajem zależą według niego od tego czy ktoś kogoś lubi, czy nie lubi. Jednocześnie infantylna większość zwalcza realistycznie myślącą mniejszość, która trzeźwo dostrzega fakt, że w polityce zagranicznej liczą się interesy, a nie emocje.                 

Polityczny stosunek Polaków do Stanów Zjednoczonych doskonale ilustruje ten dziecięcy zbiorowy stan umysłu. Skrzętnie wykorzystują to wszyscy kolejni amerykańscy prezydenci, którzy podczas wizyt w Polsce korzystają z tego samego podręcznika od pijaru.

Żeby przemówienie amerykańskiego przywódcy wywołało w kraju stan powszechnej, narodowej ekstazy, wystarczy zacytować Jana Pawła II, przywołać chwalebny dorobek „Solidarności” i pochwalić dzielną postawę narodu w czasie wojny.

Dla wytresowanego w pedagogice wstydu narodu, takie połechtanie ego przez „zachodniego” przywódcę pozwala na pewien czas uwolnić się od głęboko zakorzenionego kompleksu niższości i choć na chwilę poczuć się dowartościowanym.            

Amerykanie mają tego doskonałą świadomość i wykorzystują to niemiłosiernie, a Polacy naiwnie wierzą w to, że interesy obu państw są zbieżne, bo „przecież się lubimy”. Fakty nie są jednak tak oczywiste. Rząd amerykański w polityce zagranicznej twardo realizuje interes amerykański. Jeżeli w interesie amerykańskim jest wcisnąć Polsce sprzęt wojskowy, technologie i surowce po cenie, po której nikt inny by ich nie kupił, to go wciśnie. Jeżeli można Polską wysłużyć się w polityce europejskiej przeciwko Niemcom lub Rosji, to się nią wysłuży. Zamerykanizowane mentalnie społeczeństwo będzie bowiem bezrefleksyjnie popierało wszystkie działania „Wielkiego Brata”, naiwnie utożsamiając jego interes, ze swoim własnym interesem, nawet jeżeli w pewnych określonych okolicznościach o zbieżności interesów nie będzie mowy, a państwo polskie będzie służyło za narzędzie realizacji interesów obcych (przykład: konferencja antyirańska z roku 2019). Taki stan rzeczy powoduje, że Polacy nie czuję nawet potrzeby ku temu by państwo polskie broniło polskiej racji stanu. Z lenistwa odpowiedzialność łatwiej przerzucić jest przecież w ręce sojusznika!         

Nie chodzi mi zresztą o podważanie sensu sojuszu polsko-amerykańskiego, bo sojusz ten ma swoje niewątpliwe plusy (ale również minusy, czego dostrzeganie staje się w dzisiejszych czasach zakazane) i od bardziej lub mniej ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi we współczesnym świecie nie uciekniemy. Chodzi o zwrócenie uwagi na pewne zjawisko. Interesy bowiem, podobnie jak sympatie, bywają zmienne. Prowadzenie polityki jednowektorowej nigdy nie jest z punktu widzenia budowania pozycji międzynarodowej korzystne. Państwo, które prowadzi politykę jednowektorową nie ma bowiem żadnego realnego pola manewru i skazuje się w ostateczności na kaprysy swojego protektora. Dlatego w dłuższej perspektywie czasu, jeżeli chcemy wyrwać się z niemiecko-rosyjskich kleszczy z jednej strony, a z drugiej nie przekształcić się w jeden wielki obóz koncentracyjny pod globalistycznym nadzorem, jesteśmy skazani na politykę wielowektorową, na którą nie są dzisiaj gotowe ani elity, ani masy. Bez wielowektorowej polityki zagranicznej nie będziemy w stanie stać się znaczącą siłą na naszym obszarze geograficznym, a o naszej niezależności w nowym, wielobiegunowym świecie nie będzie nawet mowy.

Dwie Ameryki

W artykule tym nie chodzi o lincz kultury amerykańskiej jako takiej, a w dorobku kulturowym Ameryki znajduje się także wiele dzieł o wartości jednoznacznie dodatniej. Nie można bowiem Ameryki postrzegać w sposób skrajnie uproszczony, jak dzisiaj lubi to robić wielu obserwatorów. Pod względem kulturowym jest to kraj wyjątkowy, ponieważ w kulturze amerykańskiej, choć zdominowanej przez wpływy anglo-protestanckie, mieszają się wpływy najróżniejszych kultur europejskich, włącznie z kulturą polską, a pozostałości tych różnorakich nurtów do dnia dzisiejszego toczą w ramach amerykańskiego imperium wewnętrzną walkę o wpływy.

Jeżeli ktoś utożsamia Stany Zjednoczone wyłącznie z anglo-protestantyzmem czyni błąd  zapominając, że terytorium USA wcale nie jest zdominowane etniczne przez potomków wyspiarzy, a najlepszym tego dowodem jest prawie 50 milionów obywateli amerykańskich pochodzenia niemieckiego, ponad 40 milionów Murzynów i 65 milionów Latynosów. Z drugiej strony, choć korzenie Ameryki są jednoznacznie purytańsko-protestanckie, to ostatnie 150 lat było okresem rosnących wpływów kulturowych katolicyzmu. Amerykańskich Polaków, Irlandczyków i Włochów traktowano przez długi czas z pogardą jako lokalnych podludzi, ale m.in. za sprawą dużego przyrostu demograficznego wywarli oni znaczący wpływ na rozwój amerykańskiej kultury, zwłaszcza w czasach złotej ery katolickiej w Stanach lat 50-tych XX wieku.

Ponadto Stany Zjednoczone są krajem wyjątkowo podzielonym wewnętrznie. Podziały te są zresztą głęboko zakorzenione historycznie i raz doprowadziły już do wielkiej i krwawej wojny domowej. Z jednej strony Ameryka jest dzisiaj siedliskiem najbardziej cywilizacyjnie szkodliwych prądów ideologicznych, takich jak kultura unieważniania czy krytyczna teoria rasy, z drugiej to właśnie w Ameryce istnieją bardzo silne i dobrze zorganizowane środowiska jednoznacznie zwalczające powyższe trendy. Warto też pamiętać, że Ameryka zmaga się z ogromnymi problemami natury społecznej, o których w Polsce nie mówi się zbyt wiele. Z jednej strony w Stanach ma aktualnie miejsce prawdziwa epidemia tzw. dysforii płciowej, czyli zaburzeń tożsamości płciowej wśród młodzieży (problem opisuje szczegółowo Abigail Shrier w książce Irreversible Damage [Nieodwracalne szkody]). Z drugiej strony jest to głęboko posunięta degeneracja społeczna na obrzeżach wielkich miast, których symbolami są znarkotyzowane slumsy, pełne bezdomnych i defekujących na ulicach ludzkich wraków, wobec których bledną nawet obrazki z RPA czy Brazylii.

https://www.youtube.com/watch?v=MhvvxoIgNPg
„Ludzkie wraki” na ulicach Filadelfii to idealny obraz tego czym kończy się na dłuższą metę liberalizm.

Konsekwencje

Naturalnie w tekście tym poruszyłem zaledwie kilka wybranych zagadnień, które ilustrują jak szybko i jak łatwo szerzy się w Polsce antykultura za sprawą amerykanizacji. Konsumpcjonistyczny wzorzec życiowego postępowania określany „amerykańskim stylem życia” przyjmuje się w Polsce wyjątkowo dobrze i rozciąga na nieopisane przeze mnie dziedziny życia. „Kultura” jaką karmi się dzisiaj społeczeństwo, a przede wszystkim młodzież to nic innego jak totalny chłam, który coraz częściej za sprawą tak ideologicznie zaangażowanych platform jak Netflix, służy do kreowania wśród ludzi określonych postaw światopoglądowych. Szczególnie narażeni są na to właśnie młodzi, niedoświadczeni odbiorcy, którzy treści nierzeczywiste ukazywane w filmach i serialach odbierają jako rzeczywiste, a wzorce zachowań, które z samej swojej natury są patologiczne, odbierają jako wzorce właściwe, bo przecież ukazywane są one jedynie w pozytywnych kontekstach.

Czytaj także: Co nam dał Krzysztof Karoń

W czasach kryzysu autorytetu i wychowania, młodzież dorastająca pod zalewającą ją z każdej strony falą antykultury, którą błędnie pojmuje się jako „kulturę” właściwą, to idealny materiał do obróbki dla globalistycznych ideologów, którzy celowo dążą do dekonstrukcji tożsamościowej człowieka. Idealny konsument i obywatel (w świecie globalistycznym jest to w zasadzie jedno i to samo, gdyż „podczłowiek” w ideologii schwabizmu-hararizmu ma jedynie – w dużym skrócie – żreć i siedzieć cicho), to bowiem człowiek, który pozbawiony jest tożsamości kulturowej, narodowej i religijnej (różnice tożsamościowe wedle tej optyki rzekomo generują przemoc i wojny). Jeżeli bowiem dąży się do spięcia całej ludzkości klamrą jednej globalnej pseudocywilizacji, to niezbędna jest uniformizacja postaw i zachowań ludzkich. Wszelkiego rodzaju komunizmy (bez względu na ich nazewnictwo) zawsze dążyły do ujednolicenia jednostek poprzez zrównanie ich w dół. Równanie w dół jest przecież nieporównywalnie łatwiejsze niż wymagające ogromnego wysiłku, a nie dające żadnych nadziei na powodzenie równanie w górę.

Z punktu widzenia polskiego konieczne jest wyzwolenie społeczeństwa spod wpływu pedagogiki wstydu, a w jej miejsce wykreowanie pedagogiki dumy. Społeczeństwo będzie posiadać silną tożsamość tylko wtedy, kiedy będzie znać, szanować i rozumieć (!) swoją historią i kulturę. Tylko takie społeczeństwo, społeczeństwo kulturowe, będzie w stanie właściwie sformułować polską rację stanu i występować w jej obronie. Skolonizowany mentalnie motłoch wraz ze swoimi pseudoelitami nigdy nie będzie w stanie nawet dostrzec potrzeby sformułowania i obrony jakiejkolwiek racji stanu, bo przecież… muszą to zrobić za nas inni.

Wesprzyj portal
Budujmy razem miejsce dla poważnej debaty o społeczeństwie i państwie polskim
Wesprzyj