Czas bezrządu

17 października 2023

Na naszym portalu rzadko odnosimy się do bieżących rozgrywek politycznych, jednakże nie sposób przejść obojętnie obok wyników wyborów parlamentarnych – zwłaszcza takich, które zmieniają układ sił na scenie politycznej oraz krajobraz polityki na kolejnych kilka lat.

Po 16 latach w miarę stabilnych rządów formacji dysponujących bezpieczną większością w Sejmie i mniejszą lub większą ideową zbieżnością, nadchodzą czasy, kiedy to demokracja z całą siłą unaoczni społeczeństwu wszystkie swoje największe wady. Demokracja bowiem funkcjonuje jako tako w sytuacji pewnego politycznego konsensusu, kiedy to partia rządząca ma bezpieczną przewagę, sprzyjającego prezydenta i nie jest rozszarpywana przez wewnętrzne spory. Teraz jednak wszystko wskazuje na to, że następny rząd III RP nie będzie posiadał żadnego z wyżej wymienionych atrybutów, a kolejne kilka miesięcy (lub może nawet lat) okaże się czasem prawdziwej anarcho-demokracji.

Krajobraz po bitwie

Prawo i Sprawiedliwość zwyciężyło wybory z formalnego punktu widzenia, lecz nie ma to w zasadzie żadnego znaczenia, gdyż uzyskując zaledwie 194 mandaty (35,38%) zdaje się bezsilne wobec przewagi opozycji, która – wyłączając Konfederację – dysponuje 248 mandatami. Wśród sił opozycyjnych najlepszy wynik uzyskała Koalicja Obywatelska (30,70% – 157 mandatów), a dalej znalazły się Trzecia Droga (14,40% – 65 mandatów) i Nowa Lewica (8,61% – 26 mandatów). Wspomniana wcześniej Konfederacja uzyskała 7,16% poparcia, co przełożyło się na 18 mandatów. W takim układzie sił wydaje się, że jedyną siłą zdolną do utworzenia rządu będzie koalicja partii opozycyjnych KO-Trzecia Droga-Nowa Lewica. Senat także padł łupem opozycji – tam PiS zdobył zaledwie 35 mandatów, co należy uznać za klęskę tej partii.

Czego należy się więc spodziewać? Droga do sformowania rządu jest jeszcze całkiem daleka i PiS posiada tutaj pewne możliwości odwleczenia w czasie powstania rządu opozycyjnego. Kiedy jednak już taki rząd zostanie sformowany (możliwe, że stanie się to dopiero w grudniu) nie rozwiąże to w żaden sposób patowej sytuacji jaka zapanuje na polskiej scenie politycznej. Nowy rząd nie będzie bowiem w stanie sprawować rzeczywistej władzy bez współpracy z Prezydentem, który będzie posiadał możliwość torpedowania jego działań poprzez prezydenckie weto. Ponadto pewne rozbieżności ideowe pomiędzy partiami, które wejdą w skład nowej koalicji sprawią, że rząd ten będzie de facto tykającą bombą i bardzo szybko może zatracić się w wewnętrznych sporach o to w jakim należy iść kierunku.

Tutaj dochodzi kolejny istotny czynnik. W pierwszej połowie 2024 roku czekają nas wybory samorządowe oraz europarlamentarne. Jeżeli więc następne, pełne chaosu miesiące wykażą niezdolność nowej koalicji do sprawowania rządów (a siłą rzeczy nie da się tego uniknąć), tendencje znów mogą się odwrócić. Społeczeństwo, które przypomni sobie o anarchicznym potencjale demokracji bez stabilnej większości, może wówczas zmienić swoje postrzeganie sytuacji politycznej. Opozycyjne partie, które najprawdopodobniej utworzą nowy rząd będą z jednej strony musiały ze sobą współpracować, by utrzymać się przy władzy, lecz z drugiej strony czeka je bezwzględna rywalizacja między sobą o jak najlepsze rezultaty w nadchodzących wyborach.

To wszystko spowoduje, że partie będą musiały nieustannie kalkulować. Niepewność co do tego czy nowy rząd wytrwa dłużej niż ledwie kilka miesięcy, będzie utrzymywać wszystkie partie w stanie nieustannej gotowości bojowej. Może się bowiem okazać, że następne wybory parlamentarne odbędą się jeszcze przed wyborami samorządowymi – aby ten scenariusz się wydarzył wystarczy, że Sejm nie będzie w stanie uchwalić budżetu na kolejny rok, a nawet jeśli się to uda, jest bardzo wątpliwe by taki układ, który powstał w wyniku niedzielnych wyborów wytrzymał dłużej niż do następnej jesieni.

Czas re-bolszewizacji?

Trudno się dziwić, że wielu ludzi na myśl o współudziale w rządzeniu Lewicy dostaje niepożądanych odczynów powyborczych. Wizja ta jest tym bardziej ponura, że Lewica domaga się w pierwszej kolejności przejęcia Ministerstwa Edukacji i Nauki, a to oznaczałoby skrajną bolszewizację systemu edukacji.

Szkód jakie Lewica byłaby w stanie wyrządzić polskiemu szkolnictwu w pół roku, może nie dać się naprawić przez następne pół wieku.

Problem nowego rządu, a także Lewicy, będzie jednak polegał na tym, że – jak wspomniałem wyżej – wszystkie partie będą znajdowały się w stanie ciągłej gotowości bojowej. Nie dość, że na przestrzeni następnych miesięcy czeka nas kolejny festiwal wyborczy to wszystkie partie muszą być nieustannie przygotowane na parlamentarną „dogrywkę”.

Taka sytuacja powoduje, że nowy rząd nie będzie mógł pozwolić sobie na forsowanie zbyt radykalnych ideologicznie rozwiązań, gdyż przesada w tej materii mogłaby zniechęcić do partii stanowiących nową koalicję rządzącą wyborców umiarkowanych i neutralnych ideologicznie (a takich jest mimo wszystko sporo, zwłaszcza w elektoracie Trzeciej Drogi). Jeżeli więc premierem zostanie Donald Tusk, można się spodziewać, że na ten moment polityka jaką będzie prowadził nie będzie zbytnio odbiegała od tej z lat 2007–2014. Wówczas to Platforma na ogół stroniła od podejmowania większej inicjatywy w kwestiach kontrowersyjnych z ideologicznego punktu widzenia z powodów czysto pragmatycznych – Tusk doskonale zdawał sobie sprawę, że np. liberalizacja przepisów aborcyjnych czy przeforsowanie ustawy o związkach partnerskich, to zbędne ryzyko odpływu elektoratu umiarkowanego, który głosuje na PO z nienawiści do PiS, lecz nie popiera definitywnie lewackich postulatów ideologicznych.

Czasy się zmieniły, a co za tym idzie tolerancja dla liberalizacji przepisów aborcyjnych, czy też związków partnerskich wzrosła na skutek wieloletniej dominacji propagandy lewicowo-liberalnej w polskiej przestrzeni medialnej. Jednakże Tusk zapewne nadal zdaje sobie sprawę z tego, że odpalanie wojny ideologicznej w momencie tak poważnego kryzysu politycznego jaki wkrótce nastąpi, może być dla niego strzałem w stopę i spowoduje o wiele większą mobilizację elektoratu prawicowych partii oraz zniechęcenie umiarkowanych wyborców PO, Hołowni czy PSL.

Można więc dojść do wniosku, że tak naprawdę największym problemem Tuska i Trzeciej Drogi będzie takie spożytkowanie sojuszu z Lewicą, które nie zatopi zaufania do tych partii i nie spowoduje, że nowe rządy przyjmą oblicze skrajnie lewicowe, przypominające szaleństwa socjalistycznego rządu Sancheza w Hiszpanii. Ostatecznie może się więc okazać, że jeżeli nowa koalicja rządowa nie będzie funkcjonować sprawnie, z punktu widzenia Tuska, Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, najłatwiej będzie winą obarczyć „radykałów” z Lewicy, chętnych do zbytniego wybicia się na pierwszy plan. W takiej sytuacji – w przypadku przyspieszonych wyborów parlamentarnych, dla wspomnianego tercetu podstawowym zadaniem może być właśnie marginalizacja Lewicy, by przy korzystniejszym układzie mandatów w kolejnym Sejmie dało się rządzić bez niej. Paradoksalnie byłoby to możliwe już teraz. PO i Trzecia Droga mają łącznie 222 mandaty. Oznaczałoby to, że musiałyby z innych partii wyciągnąć tylko 9 posłów chętnych do przejęcia władzy. Na to jednak może być zdecydowanie za mało czasu.

Klęska Konfederacji

Kluczowa dla powyborczej układanki okazała się porażka Konfederacji. Z poziomu 12–14% na 3 miesiące przed wyborami, partia ta spadła do poziomu 7%, a jeszcze ostatnie sondaże przedwyborcze dawały jej pewny wynik w granicach 8 do 9%. Taki scenariusz spowodował znaczący spadek liczby mandatów względem tej, którą przewidywano, a to z kolei sprawia, że znaczenie Konfederacji w następnej kadencji wzrośnie nieznacznie i nie będzie ona miała większego wpływu na potencjalny kształt nowego rządu. Co spowodowało taki stan rzeczy?

Po pierwsze nie wypaliła strategia łagodzenia przekazu w końcowej fazie kampanii, kiedy to jednocześnie radykalizował się przekaz największych partii. Antyukraiński i antyimigrancki przekaz Konfederacji, który wyróżniał się w okresie wakacyjnym, przestał się wyróżniać, kiedy taką samą retorykę zaczął stosować PiS. Nawet Platforma Obywatelska na moment stała się partią potępiającą nielegalną migrację i szczującą na migrantów zarobkowych z Azji – wrzucając do jednego worka legalnych z nielegalnymi (ciekawe, że „tolerancyjnym” i „oświeconym” tefauenowską propagandą wyborcom PO nie przeszkadzał taki prostacki, ksenofobiczny przekaz…). Konfederacja w kluczowym momencie zatraciła więc wyrazistość, która była jej siłą.

Nie pomogło schowanie do szafy Grzegorza Brauna, którego przekaz potencjalnie mógł przyciągnąć narodowo-katolicko nastawiony elektorat PiS. Co więcej – Konfederacja nie zrobiła praktycznie nic, by taki elektorat od PiS przejąć. Zamiast wyrazistych i kojarzonych z partią postaci, w mediach zaczęto eksponować polityków o nastawieniu bardziej centrowym i umiarkowanym, którzy zostali na listy dokooptowani na ostatni moment (Przemysław Wipler, Stanisław Tyszka, Jakub Banaś).

Jak można zakładać mieli oni przyciągnąć właśnie elektorat umiarkowanie liberalny, ale ten – jak się okazało – wolał wybrać totalnie bezpłciową, nijaką ideowo Trzecią Drogę. I to jest w tym wszystkim dla Konfederacji najbardziej upokarzające.

Ugrzecznienie przekazu mogło także spowodować niewielki odpływ elektoratu w stronę KW Polska Jest Jedna, którego retoryka pod wieloma względami pokrywała się z wcześniejszą, a porzuconą pod koniec kampanii retoryką Konfederacji.

Konfederacja nie okazała się ponadto odporna na ataki ze strony wszystkich możliwych mediów mainstreamowych na ostatniej prostej. Z jednej strony odpalone w ostatnim momencie „taśmy Banasia” mogły część elektoratu partii zniechęcić do oddania głosu lub spowodować jego przeniesienie na inną partię, gdyż podważały one poniekąd wiarygodność antysystemowego wizerunku partii. Z drugiej strony rozpowszechniane w internecie i w mediach lewicowo-liberalnych zmanipulowane informacje na temat postulatów Konfederacji mogły odstraszyć część wahających się wyborców – zwłaszcza kobiet. Tutaj zresztą mainstream nie musiał się szczególnie wysilać, gdyż w sukurs przychodzili mu sami kandydaci Konfederacji z szeregiem głupich i szkodliwych wypowiedzi zniechęcających ludzi zdroworozsądkowych do oddania głosu. Swoją cegiełkę dołożył niezawodnie Janusz Korwin-Mikke i jego absurdalne, sprawiające wrażenie sabotażu wypowiedzi, czy też słynne rozważania innych polityków na temat zalet spożywania psiego mięsa.

Kiedy sondaże Konfederacji rosły latem mówiło się o tym, że partia ta przejmuje stopniowo liberalny gospodarczo elektorat PO zrażony socjalistycznymi postulatami Tuska, a ponadto wreszcie zaczyna pozyskiwać głosy kobiet. Okazało się jednak, że wystarczyły trzy miesiące na skuteczne zniechęcenie tych grup wyborców do głosowania i zmarnowania historycznej szansy dla prawicy narodowo-wolnościowej na stanie się głównym rozgrywającym polskiej sceny politycznej.

Polska Jest Jedna – studium przypadku

Wynik mało znanej i praktycznie całkowicie pominiętej przez mainstream partii Polska Jest Jedna może być dla niej i jej wyborców rozczarowujący, gdyż uzyskując rezultat poniżej 3% nie otrzyma ona subwencji z budżetu państwa. W tym tekście pochylam się nad jej losem tylko po to, by potraktować ją jako studium przypadku. Partia ta nie ma bowiem szans, aby stać się na scenie politycznej zjawiskiem trwałym – jest typową prawicową efemerydą.

Wybitny francuski polityk i publicysta Charles Maurras pisał niegdyś, że tylko ruchy polityczne zbudowane na podstawie szerokiej bazy społecznej są w stanie osiągnąć w demokracji sukces, gdyż – co logiczne – tylko takie ruchy mają trwałe podstawy. Kiedy spojrzy się na przypadek PJJ, ale także na inne przypadki prawicowych partii, które w III RP powstawały „na szybko” przed wyborami, jako swoisty przykład „pospolitego ruszenia”, zauważymy, że założenie na jakim zostały oparte jest dokładnie odwrotne od tego, o którym pisał Maurras.

Tworzenie ruchu politycznego bez bazy społecznej, bez ideologii, bez mediów i bez propagandy jest jedynie stratą czasu dla zaangażowanych weń ludzi. Wychodzenie z założenia, że utworzenie ruchu politycznego spowoduje, że na jego bazie wyrośnie ruch społeczny jest intelektualną aberracją i przyczyną konsekwentnych klęsk większości narodowo-katolickich formacji w III RP.

Tylko ruch polityczny oparty na silnej bazie społecznej może na scenie politycznej przetrwać dłużej niż jedne wybory, gdyż nie jest narażony na zmiany nastrojów chwiejnego, bezideowego i chimerycznego elektoratu, który odfruwa od niego przy pierwszym lepszym niepowodzeniu.

W warunkach XXI wieku niezbędne jest też zaplecze medialno-propagandowe. Jeżeli dany ruch polityczny nie jest w stanie dotrzeć do świadomości odbiorcy, to choćby kierowały nim najszczersze i najszlachetniejsze chęci, choćby jego program zakładał szereg wartościowych i dobrych rozwiązań – nie pozyska on w żaden sposób więcej niż promila wyborców. Wreszcie jeśli nie zostanie wypracowana żadna spójna ideologia danej partii – a nie jest to coś co da się zrobić pisząc program na kolanie na miesiąc przed wyborami – elektorat może jedynie emocjonalnie reagować na pojedyncze hasła i postulaty, ale nie wie do czego zmierza partia i jakie są jej ostateczne cele.

Tego typu sytuacje powinny więc być przestrogą dla wszystkich prawicowych „kontenderów” w przyszłości. Zakładanie ruchu politycznego bez bazy społecznej i zaplecza medialnego jest niczym bieganie od mety do startu albo czytanie powieści zaczynając od ostatniej strony. Mechanizm „pospolitego ruszenia” w polityce może zadziałać jedynie w momencie wielkiego kryzysu, ale nawet wtedy należy posiadać gotowe fundamenty ideowe oraz założenia propagandowe, bez których nie da się dotrzeć do świadomości szerszych mas.

Na koniec o frekwencji

Frekwencja w wyborach parlamentarnych sięgnęła rekordowych 72%. Wbrew infantylnym zachwytom pojawiającym się w mediach w związku z tak licznym udziałem Polaków w wyborach, nie jest to wcale zjawisko pozytywne. O czym mówi nam tak wysoka frekwencja? O tym, że Polacy są coraz bardziej podatni na emocje kreowane przez główne partie polityczne. Wysoka frekwencja oznacza właśnie ni mniej, ni więcej to, że do wyborów idą jeszcze większe niż zwykle masy niezorientowanych politycznie wyborców, którzy podejmują decyzję przede wszystkim pod wpływem emocji. Na wywoływaniu takiej histerycznej atmosfery wokół wyborów zyskują przede wszystkim te partie, którym udaje się tę histerię rozkręcać, czyli PiS i PO. Minęło 18 lat od wyborów w roku 2005, a Polacy w jeszcze większym stopniu dają się nabierać na prymitywne zabiegi propagandowe dominujących partii. I to ma być powodem do bezrefleksyjnego zachwytu?

W 2005 roku na POPiS głosowało łącznie 6 milionów Polaków, a 18 lat później ponad 14 milionów!

Jedynym pozytywnym sygnałem jest fakt, że duopol POPiSu uzyskał rekordowo żenujące poparcie wśród najmłodszej grupy wyborców. Ta jednak – pomimo zaskakująco licznego udziału w wyborach – jest grupą zbyt małą liczebnie, by znacząco wpływać na wynik wyborów. Sytuacja demograficzna w Polsce powoduje, że zarówno teraz, jak i w przyszłości, największe znaczenie mają głosy obywateli w wieku przedemerytalnym i emerytalnym. To właśnie na nich osadzony jest fundament hegemonii POPiSu i jeżeli nie dojdzie w tych obozach do implozji spowodowanych np. wewnętrznymi podziałami, hegemonia ta będzie trwać w dalszym ciągu. Nic jednak nie trwa wiecznie i warto o tym pamiętać…

Odwiedź także nasz profil na Facebooku i śledź naszą działalność na bieżąco.

Wesprzyj portal
Budujmy razem miejsce dla poważnej debaty o społeczeństwie i państwie polskim
Wesprzyj