Homo debilis w służbie idiokracji

20 września 2023

Podczas gdy prorok globalizmu Yuval Noah Harari snuje w swoich bestsellerach utopijną wizję przyszłości, w której ludzie staną się ziemskimi bogami (Homo deus), z o wiele mniejszą śmiałością wspomina on o przyszłej roli społecznej tych, których z przyczyn finansowych na „boskość” nie będzie stać. Zdaje się jednak, że taki prototyp już przewidziano i jest nim Homo debilis – człowiek dorosły funkcjonujący na umysłowym poziomie dwunastolatka, a emocjonalnym – pięciolatka.

Postępująca prymitywizacja kultury i sztuki, wulgaryzacja przestrzeni publicznej oraz obniżający się poziom edukacji, to jedne z naczelnych procesów, które powodują cofanie się w rozwoju społeczeństw Zachodu – postępującą z pokolenia na pokolenie debilizację społeczną, przejawiającą się coraz niższym poziomem kultury i wiedzy przeciętnego człowieka.

We współczesnej Polsce procesy te są rezultatem inwazji antykultury, która rozpoczęła się w latach 90-tych. Nie oznacza to jednak, że wcześniej wszystko było tak jak należy. To, że marksizm nie dokonał w umysłach Polaków takiego spustoszenia jak liberalizm wynikało z tego, że społeczeństwo żyjące w czasach komuny miało jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by nie ufać oficjalnej propagandzie i mediom – naczelnym narzędziom ogłupiania ludzi. Społeczeństwo liberalne III RP zatraciło tę cenną cechę i stało się szczególnie podatne na wpływy destrukcyjnych społecznie idei lansowanych w sferze publicznej przez media, polityków, „specjalistów” czy celebrytów. Zainteresowanych tym w jaki sposób III RP przez niewiele ponad 30 lat swojego istnienia przekształciła się w państwo, w którym polityka zeszła na poziom rynsztoku, propaganda medialna osiągnęła poziom absolutnego dna, a na uczelniach ludzie z tytułami profesorskimi debatują na temat tego jakimi zaimkami zwracać się do studentów, odsyłam do tekstu pt. „Amerykanizacja, czyli zalew antykultury”.

W tym tekście nie będzie bowiem mowy o procesach, które prowadzą do intelektualno-kulturowego uwstecznienia społeczeństw zachodnich, lecz o tym w jaki sposób debilizacja społeczna łączy się z transformacją demokracji w idiokrację.

Słowo ‘idiota’ pochodzi od greckiego słowa idiōtēs. Starożytni Grecy określali tak osoby powstrzymujące się od angażowania w sprawy polityczne. Dopiero w późniejszym okresie, gdy słowo to przyjęło się w języku łacińskim, nabrało bardziej ogólnego znaczenia zbliżonego do współczesnego – mianem ‘idioty’ określano nieuków. Rozpatrując pojęcie idiokracji i przeciwstawiając je demokracji (rządy ludu), moglibyśmy najprościej określić tę formę rządów jako rządy nieuków czy też rządy ignorantów.

Termin ‘idiokracja’ kojarzy się powszechnie z filmem o takim samym tytule, który ukazał się w kinach w roku 2006. W bardzo dużym skrócie, Idiokracja to komedia science-fiction, która w ostro przerysowanych barwach ukazuje wizję społeczeństwa przyszłości. Zahibernowani w roku 2005 żołnierz i prostytutka budzą się 500 lat później i z bliska obserwują, w co przekształciło się społeczeństwo liberalno-konsumpcjonistyczne. Zastają oni świat skrajnie sprymityzowany – ludzie posługują się zwulgaryzowanym, ciężkim do zrozumienia językiem, średni iloraz inteligencji w społeczeństwie jest na żałośnie niskim poziomie, ludzie nie potrafią dokonywać prostych obliczeń matematycznych, a powszechną rozrywką dla społeczeństwa stała się pornografia, obecna w mediach na porządku dziennym. Cała ta społeczna degrengolada przekłada się na kompromitację procesów demokratycznych – prezydentem w Idiokracji jest były aktor porno. 

Po 17 latach od ukazania się tego filmu możemy śmiało dojść do konkluzji, że jego autorzy byli zbyt optymistyczni. Aby zachodni demoliberalizm zaczął się tak kompromitować nie będziemy musieli czekać 500 lat, a niektórzy z nas być może idiokrację w praktyce zobaczą jeszcze za swojego życia. Demokracja XXI wieku zna już przypadki, gdy prezydentami państw zostawali celebryta, błazen czy zdemencjonowany starzec. Język programów telewizyjnych, a w szczególności tzw. reality show, to język nieodbiegający zwulgaryzowaniem od języka najciemniejszych zakątków patologicznych dzielnic i osiedli. Dzieci – w większości – jeszcze liczyć potrafią, lecz na skutek powszechnej smartfonizacji od kołyski najmłodszego pokolenia Europejczyków, narastają w zastraszającym tempie innego rodzaju zaburzenia (jak np. coraz powszechniejsze i poważniejsze zaburzenia koncentracji), które skutkują niezdolnością dzieci w wieku szkolnym do efektywnej nauki.

Nadchodzą więc czasy, gdy coraz większy wpływ na wyniki wyborów powszechnych będą miał masy ignorantów, będących produktem zbarbaryzowanej kultury i sprymitywizowanego społeczeństwa. Czy nie jest to więc wystarczający powód ku temu, by zrewidować powszechny dziś pogląd o tym, że demokracja liberalna to jedyny ustrój gwarantujący powszechny dobrobyt i pokój?

Od demokracji do idiokracji

Arystoteles już w IV wieku przed naszą erą pisał, że demokracja to najgorszy z ustrojów. Dzisiaj niemalże wszyscy powtarzają, że bez względu na to jaka ona jest, nic lepszego nie wymyślono. Jednocześnie jednak przeciętny człowiek żyjący współcześnie na Zachodzie nie posiada prawie żadnej wiedzy na temat innych form ustrojowych, gdyż zdemoliberalizowane systemy edukacji nie uznają tego zagadnienia za warte nauczania. Kto ma w tym sporze rację – wybitny filozof czy społeczeństwa demokratyczne XXI wieku?

Demokraci rozstrzygnęliby ten spór bardzo łatwo – urządziliby demokratyczne referendum, w którym zapytaliby społeczeństwo o to kto ma rację. Pytanie sformułowano by zapewne tak, aby przeciętny głosujący został nakierowany na odpowiednią odpowiedź. Społeczeństwo zgodnie przegłosowałoby, że Arystoteles był głupcem. I nie miałoby znaczenia, że 99% społeczeństwa nie posiadałoby na temat tej postaci jakiejkolwiek wiedzy, tak samo jak nie posiada ono fundamentalnej wiedzy w kwestiach większości zagadnień referendalnych – gospodarki, bezpieczeństwa, polityki migracyjnej, kształtu ustroju. O demokracji sporo mógłby nam zresztą powiedzieć też jeden ze słynnych poprzedników Arystotelesa – Sokrates. Został on w demokratycznym głosowaniu skazany na śmierć.

Utopizm demokracji polega na tym, że jest ona oparta na wierze w racjonalność i kompetencje szerokich mas społecznych. Jest to jednakże całkowicie sprzeczne z rzeczywistym stanem rzeczy – masy nie kierują się w wyborach czynnikami racjonalnymi, lecz emocjonalnymi, a realne kompetencje pozwalające na zrozumienie złożonych procesów polityczno-gospodarczo-społecznych posiada jedynie nieznaczny procent społeczeństwa.

Demokracja oparta na powszechnym prawie do głosu jest dzisiaj dla przeciętnego człowieka żyjącego na Zachodzie czymś tak oczywistym jak pełne półki w supermarketach. Zapomina się przy tym, że jeszcze 150 czy 200 lat temu idea powszechnego prawa do głosu uchodziła za absurd nawet w kręgach największych zwolenników demokracji. Przykładowo dla ojców założycieli dzisiejszego „wzoru” państwa demokratycznego (a w rzeczywistości bardziej plutokratycznego), czyli Stanów Zjednoczonych, taka idea była nie do wyobrażenia. Jeszcze w wyborach prezydenckich w roku 1824 prawo do głosu posiadało jedynie 3,4% populacji USA.

Nowa demokratyczna religia nakazuje uznawać demokrację za jedyny ustrój gwarantujący obywatelom prawa i wolność – wszystko co niedemokratyczne lub kwestionujące sens i wydajność demokracji (w optyce demokraty) to dyktatura, tyrania lub faszyzm. W obliczu takiego postawienia sprawy demokracja gnije od środka, gdyż sami jej fanatycy są niezdolni do wykreowania myśli, które mogłyby procesy demokratyczne uczynić bardziej racjonalnymi i sensownymi. Konsekwencją takiego stanu rzeczy staje się zabetonowanie systemu, w którym jedyny program polityczno-ideowy jaki mają do zaoferowania główne partie to: 1) „żeby było tak, jak jest”; 2) „żeby było tak, jak było”.

Zacietrzewienie demokratów nie jest w rzeczywistości niczym szczególnie dziwnym. Wyznawanie demokratycznej religii wymaga od jej wyznawców pozostawania w stanie permanentnego wyparcia. Ci, którzy z dumą mówią „Jestem demokratą!” powinni w następnym zdaniu z równą dumą dodać: „Jestem zwolennikiem ustroju, w którym narkoman, menel, złodziej i prostytutka przegłosują profesora, lekarza i nauczyciela.” I choć trzeba mieć na uwadze, że niekiedy i menel wykazuje się większym rozsądkiem w kwestiach politycznych niż profesor, a złodziej miewa lepsze pojęcie o realiach społecznych od lekarza, to na ogół sam fakt możliwości wpływu takich jednostek na wybór władzy państwowej zasługuje na określenie mianem niewytłumaczalnej aberracji.

Więcej na temat demokratycznych absurdów w tekście:
Agonia demoliberalizmu

Kiedy demokracja nie działa

Wydolność ustroju demokratycznego oparta jest na istnieniu w społeczeństwie silnej i dominującej liczebnością klasy średniej, która posiada wystarczające kompetencje intelektualne do tego, by brać udział w procesach demokratycznych. Problem natomiast od dawna stanowi definicja klasy średniej. Osobiście nie przychylam się do stanowiska, jakoby klasę średnią stanowili ludzie o konkretnych zarobkach, konkretnym zawodzie i konkretnym wykształceniu, jak próbuje to definiować od jakiegoś czasu obóz rządzący. Przynależność do klasy średniej wynika raczej ze względnej samodzielności jednostki oraz jej niezależności względem państwa, a ta bierze się ze względnego dobrobytu, który pozwala jednostce prowadzić stabilną egzystencję bez wsparcia ze strony instytucji państwowych.

W momencie, w którym pewna część społeczeństwa uzależniona jest od zasiłków i finansowego wsparcia państwa, pokaźne rzesze pracują za wynagrodzenie minimalne lub w okolicach wynagrodzenia minimalnego, a ponadto miliony obywateli związane są wieloletnimi, niewolniczymi kredytami trudno mówić o jakiejkolwiek niezależności. Można mówić jedynie o papierowej klasie średniej. Społeczeństwo zamiast nastawiać się na przedsiębiorczość (której prowadzenie jest zresztą przez państwo na różne sposoby utrudniane), która w długofalowej perspektywie może człowiekowi zapewnić wspomnianą niezależność, a państwu bardziej dynamiczny wzrost gospodarczy, woli nastawić się na zysk natychmiastowy, który oferowany jest pod postacią kolejnych zasiłków, dodatków, dopłat i benefitów – nie wymaga to bowiem od obywateli żadnego wysiłku.

Rosnące zapotrzebowanie na państwowe wsparcie i protekcję powoduje, że wybory demokratyczne przekształcają się w irracjonalną licytację, czego jesteśmy dzisiaj świadkami. Pokazuje to jednocześnie, że demokracja zabija ideowość politycznych stronnictw i promuje jednostki z nader miękkimi kręgosłupami, kameleonów politycznych, którzy poglądy potrafią dostosować do aktualnie panujących trendów. W tym momencie dochodzimy do sedna problemu – dlaczego demokracja na szczeblu centralnym z powszechnym prawem wyborczym nie może funkcjonować poprawnie i musi z czasem przeobrazić się w idiokrację?

Po pierwsze problem tkwi w naturze partii politycznych oraz demokratycznych liderów. Partie polityczne w demokracji liberalnej to partie władzy – nie reprezentują one spoistości ideowej, a nawet jeśli podkreślają ją na początku swego istnienia, z czasem idea pod wpływem realiów politycznej walki o sondażowe punkty przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Zwycięstwo w wyborach to dla demokratycznych partii być albo nie być. Zwycięstwo zapewnia dostęp do koryta, czyli rozlicznych funkcji urzędniczych i ogromnych apanaży, możliwość dysponowania intratnymi i nikomu niepotrzebnymi posadami w spółkach skarbu państwa, możliwość przekierowywania państwowych funduszy na własne media, instytucje i think-tanki, możliwość promowania za pomocą środków państwowych służalczych wobec systemu autorytetów, naukowców i artystów.

Partie polityczne mogą pozwalać sobie na traktowanie swoich wyborców jak idiotów, ponieważ ludzie ci ślepo wierzą w to, że postulaty ideowo-programowe wygłaszane przez partyjnych liderów są prawdziwe i wynikają z ich głębokich przekonań. Prawda jest jednak taka, że w demokracji postulaty służą tylko i wyłącznie zdobyciu poparcia określonej grupy. Weryfikacja ideowa partii następuje dopiero wtedy, gdy zdobywa ona władzę i można zaobserwować jej faktyczne działania. Biorąc pod uwagę ostatnie 18 lat w polskiej polityce, bez trudu dopatrzymy się całego szeregu działań politycznych dwóch rządzących przez ten czas obozów odwrotnych względem ideowych deklaracji składanych przed wyborami. Jeżeli ktoś ma co do tego wątpliwości wystarczy odświeżyć sobie spoty wyborcze Platformy Obywatelskiej z roku 2007 czy też Prawa i Sprawiedliwości z roku 2015. Z perspektywy czasu wyglądają one jak kiepskiej jakości parodie.

Demokracja nie sprzyja więc powstawaniu wielkich idei, a co się z tym wiąże, nie sprzyja pojawianiu się mężów stanu. W tym miejscu dochodzimy do bardzo ważnego aspektu personalnego, który jest kolejnym kluczowym elementem w zrozumieniu demokratycznej układanki.

Rozmiar okręgów wyborczych w wyborach parlamentarnych powoduje, że przeciętny wyborca nie ma fizycznej możliwości osobistego poznania kandydatów ubiegających się o mandat, a jeśli już, to tego typu kontakty zazwyczaj ograniczają się do uścisku dłoni podczas propagandowego wiecu. Pomijając stopień politycznego rozeznania wyborcy – niemalże zawsze będzie głosował on w wyborach do parlamentu na kogoś kogo zupełnie nie zna i o kim wie niewiele lub nic. Ludzie idą więc w takim przypadku na łatwiznę i sugerują się numerem kandydata na liście partyjnej oraz znajomością jego nazwiska. Nie trzeba przeprowadzać badań by tego dowieść – wystarczy spojrzeć ilu kandydatów głównych partii startujących z jedynki lub dwójki zostaje przez wyborców „odrzuconych”. Są to przypadki w historii ostatnich kilku wyborów pojedyncze. Jeszcze raz dowodzi to, że procesy decyzyjne większości wyborców demokratycznych nie są racjonalne, a większy wpływ na ich wybory niż świadome procesy myślowe ma zwyczajna siła sugestii.

Kto więc otrzymuje jedynki i dwójki na listach partyjnych? Zazwyczaj zasłużeni partyjni dygnitarze albo ulubieńcy prezesa partii. Każdy kto wie, w jaki sposób funkcjonują różnego rodzaju organizacje o charakterze politycznym powinien mieć świadomość, że aż roi się w nich od pozbawionych zasad moralnych karierowiczów, często z zaburzeniami psycho- lub socjopatycznymi, którzy wykorzystują politykę jedynie do realizacji swoich narcystycznych celów. Polityka i partie polityczne są wręcz dźwignią dla takich kreatur, szybką i łatwą drogą do kariery. Uczciwie wypada odnotować, że jest to zjawisko powszechne praktycznie w każdym ustroju, ale biorąc pod uwagę tendencję demokracji do promowania wybitnych miernot i kanalii wypadało o tym wspomnieć także w tym miejscu.

Wreszcie dochodzimy do innego fundamentalnego z demokratycznego punktu widzenia zagadnienia – związku wyborcy z wybranym. Na szczeblu centralnym związek ten zazwyczaj ulega rozwiązaniu w momencie dokonania wyboru. Są oczywiście posłowie, którzy bardzo często przebywają w swoich okręgach wyborczych i próbują rozeznać się w problemach lokalnych społeczności (choć nie sposób stwierdzić czy robią to z faktycznego poczucia odpowiedzialności, czy jedynie dla celów propagandowo-wizerunkowych), jednakże należą oni do mniejszości. Zerwanie tej czysto teoretycznej więzi między wyborcą a wybranym powoduje, że polityk przestaje podlegać w jakikolwiek sposób bezpośredniej odpowiedzialności przed wyborcą. Jest to kwestia bardzo istotna z psychologicznego punktu widzenia, co wykażę opisując tę zależność w przypadku wyborów na szczeblu lokalnym.

Kiedy demokracja działa

Zupełnie inaczej sytuacja wygląda na poziomie samorządowym. Powoduje to, że demokracja w określonej formie jest wręcz wskazanym typem ustroju na tym szczeblu. W odróżnieniu od wyborów parlamentarnych, gdzie istnieją ogromne okręgi, a ludzie głosują na podstawionych  przez partyjnych liderów nieznanych sobie polityków (często niemających żadnego związku z okręgiem, z którego startują), na poziomie lokalnym występuje to, co stanowi bardzo istotny czynnik dla dobrze funkcjonującej demokracji – związek wyborcy z wybranym. Już Alexis de Tocqueville zauważył w połowie XIX wieku w Stanach Zjednoczonych, że demokracja zdaje się szczególnie dobrze funkcjonować w niewielkich gminach. Z czego to wynika?

Po pierwsze, tak jak wspomniałem, w demokracji na szczeblu samorządowym występuje bezpośrednia odpowiedzialność polityka przed wyborcami. Szczególnie na wsiach i w małych miastach polityk ten jest fizycznie na tyle blisko obywateli, że w przypadku podjęcia decyzji szkodliwej dla społeczności, musi się on z niej tłumaczyć zarówno publicznie, jak i prywatnie. W odróżnieniu od posła mieszkającego w luksusowej willi na odgrodzonym terenie, burmistrz, wójt, sołtys czy radny to w wielu przypadkach osoba mieszkająca na tej samej lub sąsiedniej ulicy, z którą lokalna społeczność ma trwały i bezpośredni kontakt. W takich warunkach istnieje realna możliwość wpływu społeczeństwa na decyzje podejmowane przez władzę, a władza ta posiada poczucie bezpośredniej odpowiedzialności.

Po drugie społeczeństwo o wiele lepiej rozumie problemy lokalne niż problemy centralne. Tak oto jeśli w kampanii wyborczej kandydaci spierają się np. o to jaki teren zagospodarować na nowy park czy bibliotekę, którą drogę naprawić, w jakim miejscu postarać się o zwiększenie miejsc parkingowych, nawet wyborca o bardzo niskim poziomie inteligencji jest w stanie problem zrozumieć i wyrobić względem niego określony pogląd. Zagadnienia polityki państwa są z natury o wiele bardziej złożone – mało który obywatel potrafi dobrze rozeznać się w skomplikowanych zagadnieniach o charakterze ekonomicznym czy militarnym. W ostatnich latach mogliśmy się zresztą przekonać jak trudnym do zrozumienia dla wielu ludzi zjawiskiem jest coś z pozoru bardzo prostego, czyli inflacja. Ponadto wiele spośród spraw omawianych przez polityków na szczeblu centralnym, przeciętnego obywatela w ogóle nie interesuje, gdyż – jak obywatelom się (często błędnie) wydaje – nie mają one bezpośredniego wpływu na ich funkcjonowanie w społeczeństwie. To także składa się na poczucie braku odpowiedzialności władzy przed społeczeństwem.

Są też określone sytuacje, w których demokracja działa nawet na poziomie centralnym i bywa dobrym ustrojowym rozwiązaniem. Istnieją oczywiście państwa o specyficznych uwarunkowaniach kulturowych i tradycji politycznej, w których demokracja jest tak głęboko zakorzeniona, że ciężko wyobrazić sobie jakikolwiek inny ustrój. Przykładem takiego państwa jest chociażby demokratyczna Szwajcaria, państwo stabilne i bogate. Błędem jest jednak propagowanie stwierdzenia, że jeśli odpowiedni system działa w jednym miejscu to zadziała w każdym innym. Wystarczy bardziej wgłębić się w specyfikę szwajcarskiego systemu (a także wyjątkowość administracyjną tego państwa oraz wyjątkowość etniczną narodu szwajcarskiego na tle innych europejskich narodów), by zobaczyć, że jego sprawne funkcjonowanie uzależnione jest od wypracowanych na przestrzeni wielu pokoleń procesów przygotowywania społeczeństwa do współodpowiedzialności za sprawy publiczne. Stąd też natychmiastowe przeniesienie funkcjonujących w systemie szwajcarskim elementów demokracji bezpośredniej do jakiegokolwiek innego państwa europejskiego mogłoby przynieść opłakane skutki.

Kilka lat temu Szwajcarzy w referendum odrzucili propozycję wprowadzenia dochodu gwarantowanego – rozwiązania zabójczego dla państwa ze społecznego i gospodarczego punktu widzenia. Dlaczego Szwajcarzy nie chcieli, aby pieniądze spadały im z nieba? Dlatego, że przed referendum państwo zapewniło im dostęp do rzetelnych informacji na temat tego, czym tak naprawdę dochód gwarantowany jest i jakie byłyby potencjalne – pozytywne, ale też negatywne – skutki jego wprowadzenia. Czy ktoś potrafi wyobrazić sobie podobną sytuację w Polsce, gdzie instytucja referendum przeistoczyła się w narzędzie propagandowe obozu rządzącego, służące do legitymizowania swoich działań na arenie międzynarodowej lub koło ratunkowe na ostatniej prostej wyborów prezydenckich? Stąd też utopistów propagujących w Polsce wprowadzenie demokracji bezpośredniej wypada sklasyfikować właśnie jako… utopistów, a wizję przeniesienia demokracji bezpośredniej do Polski uznać za mrzonki i stratę czasu.

Odwiedź także nasz profil na Facebooku i śledź naszą działalność na bieżąco.

Odbrązowić demokrację

W naszej rzeczywistości społecznej istnieje wiele szkodliwych mitów, które powodują, że budowanie siły naszego państwa jest zadaniem znacznie utrudnionym. Jednym z takich mitów jest religijny niemalże status demokracji, której krytyka wiąże się z narażeniem na najpodlejsze oskarżenia. W samej krytyce demokracji nie chodzi jedynie o to, by po prostu sobie ponarzekać – krytyka demokracji to zaledwie punkt wyjścia do poszukiwania wydajniejszych rozwiązań ustrojowych, a najbardziej zainteresowani jej konstruktywną krytyką powinni być sami demokraci. Debata z demokratami jest jednakże na ogół niemożliwa, gdyż wolą oni pozostawiać ślepi na wszelkie patologie, które mnożą się dziś w naszym państwie za sprawą tego ustroju.

Demokraci spod znaku PiS i demokraci spod znaku PO uważają, że demokracja to największe błogosławieństwo jakie spłynęło na Polskę w ostatnich dziesięcioleciach, dlatego wszyscy, którzy naruszają ich demokratyczny fetysz są szkodliwymi mącicielami pokoju. Nic dziwnego, że ludzie ci zapatrują się na te kwestie w ten sposób – demokraci spod znaku PiS uważają, że państwo funkcjonuje wspaniale gdy rządzi PiS, dlatego należy ignorować wszelkie rozprzestrzeniające się patologie, gdyż jak wygra PO będzie jeszcze gorzej. Demokraci spod znaku PO uważają z kolei, że Polska przed rokiem 2015 była krajem mlekiem i miodem płynącym i samo odsunięcie PiS od władzy wystarczyłoby, aby uzdrowić państwo ze wszelkich chorób, a jeśli już jakieś patologie istniały, to należy na nie przymknąć oko. Prawda jest jednak taka, że mylą się jedni i drudzy, gdyż ich zapatrywania na rzeczywistość polityczną zastygły w roku 1989 i są już o ponad 30 lat przeterminowane. Układ POPiSu nie rozumie i nie chce zrozumieć ludzi myślących inaczej, gdyż żyjąc w komfortowej bańce, w której na co dzień spotyka się jedynie ludzi myślących w ten sam sposób, zatraca się kontakt z rzeczywistością, żyjąc w wygodnym imaginarium.

Taki stan rzeczy tworzy niewiarę w możliwości zmiany i reformy. Społeczeństwo przekonane o tym, że nie da się nic zmienić jest apatyczne – nie tworzy, ani nie szuka nowych koncepcji, które mogłyby doprowadzić do potrzebnych zmian. Tymczasem zmiany te będą potrzebne, gdyż historia – wbrew temu co wydaje się zarówno pisowcom, jak i platformersom – nie stoi w miejscu i nie kręci się tylko wokół plemiennej wojny tych dwóch partii, a procesy, które zachodzą aktualnie na świecie będą siłą rzeczy prowadzić w kierunku całkowitej utraty suwerenności przez państwa słabe, pochłonięcia ich przez organizmy silniejsze i wydajniejsze. Pokolenie „Solidarności” ze swoimi przestarzałymi zapatrywaniami na polityczną rzeczywistość musi więc zaakceptować, że jego czas przemija, a koncepcje, które mogły się zdawać pożyteczne dla państwa w zupełnie innej rzeczywistości lat 90-tych, hamują dziś rozwój państwa zarówno na płaszczyźnie gospodarczej, jak i społecznej. Jeżeli w ogóle można mówić o jakichkolwiek koncepcjach innych niż te z teczki Jeffrey’a Sachsa.

Czytaj także: Odeprzeć bolszewicką nawałę

Historia nie skończyła się jak pisał Fukuyama, lecz co najwyżej zastygła na moment w bezruchu. Jednakże ten okres iluzorycznego spokoju ostatecznie dobiegł końca w roku 2020. Idiokracja, w którą przeradza się demokracja liberalna nie stanowi dla naszego państwa skutecznego narzędzia w konfrontacji z problemami przyszłości, a zmierzch dominacji ideologii liberalnej dostrzegany jest na całym świecie – i mówią o tym nawet sami sympatycy liberalnej narracji.

To wszystko nie oznacza jakkolwiek, że należy całkowicie odejść od demokracji, gdyż w obecnych uwarunkowaniach jest to praktycznie niemożliwe. Chodzi jednak o wypracowanie takiego systemu, który jednocześnie będzie służył społeczeństwu, ale nie będzie też ulegał jego ciągle zmieniającym się kaprysom. Odbrązowienie demokracji – odejście od postrzegania jej jako doskonałej religii – powinno więc wystarczyć na dobry początek.

Wesprzyj portal
Budujmy razem miejsce dla poważnej debaty o społeczeństwie i państwie polskim
Wesprzyj