W kleszczach ignorancji

27 lipca 2022

Z jednej strony polski system edukacji nie zapewnia młodym Polakom żadnych podstaw wiedzy ekonomicznej, z drugiej w społeczeństwie ciągle tkwią przekonania na temat gospodarki rodem z PRL. Jak wyjść z tej matni i dlaczego należy o tym na poważnie pomyśleć?

Ponura rzeczywistość

Stan wiedzy w zakresie ekonomii w społeczeństwie polskim jest żenująco niski, a żeby się o tym przekonać wystarczy posłuchać tego jakie dyrdymały wygadują przeciętni ludzie na ulicy kiedy wejdzie się z nimi w konwersację na temat cen, inflacji czy podatków lub przejrzeć komentarze pod jakimkolwiek artykułem w internecie poruszającym właśnie tematykę gospodarczą.

Bardziej alarmujące powinno być jednak to, że ten zerowy poziom wiedzy na temat gospodarki dotyczy także zatrważającej ilości absolwentów uczelni wyższych, a co za tym idzie przyszłych elit politycznych i kulturalnych.

O ile na komunistyczne pranie mózgów w kwestiach światopoglądowych wielu Polaków wyszło z PRL w miarę uodpornionych, o tyle w kwestiach gospodarczych zdecydowana większość polskiego społeczeństwa jest nadal głęboko przesiąknięta mentalnością socjalistyczną. Wynika to z dwóch podstawowych przyczyn. Po pierwsze z przywiązania do czynnej roli państwa w gospodarce i oczekiwania, że to państwo ma rozwiązywać wszystkie gospodarcze problemy oraz bezwarunkowo ratować ludzi z opresji, w które sami się wpędzają. Po drugie sentymenty socjalistyczne to także niewątpliwa zasługa „dzieła” transformacji ustrojowej Balcerowicza, która w oczach niejednego poszkodowanego nią Polaka stała się (niesłusznie) symbolem kapitalizmu.

Sentyment do usług publicznych

Zacznijmy od tego w jaki sposób Polacy, szczególnie ci z łezką w oku wspominający PRL, postrzegają usługi nadzorowane przez państwo. Jako najlepszy przykład niech posłuży system, z którego Polacy czy chcą, czy nie chcą muszą co jakiś czas skorzystać – publiczna służba zdrowia. Wielu z Polaków postulat likwidacji publicznej służby zdrowia postrzega jako zamach na swoje własne życie i nie pomaga tu fakt, że świadomość niewydolności i patologii tego systemu jest dziś powszechna, a można się o tym na własnej skórze przekonać korzystając jednocześnie z usług oferowanych przez służbę publiczną, jak i prywatną, funkcjonującą na ogół sprawnie, bez wielomiesięcznych kolejek i oferującą zazwyczaj usługi na przyzwoitym poziomie.

Nie oznacza to, że w artykule tym opowiadam się za likwidacją publicznej służby zdrowia, bo osobiście jestem raczej zwolennikiem jej stopniowego wygaszania (choć coraz częściej mam wrażenie, że ta wygasi się sama) i pozostawienia jedynie w formie kadłubowej. Nie oznacza to też, że wszystkie usługi publiczne z zasady uważam za niewydolne lub niepożądane. Przykład ten pełni rolę stricte ilustracyjną. Duża część społeczeństwa opowiada się za pompowaniem dodatkowych miliardów w państwową służbę zdrowia (postulat podnoszony przez prawie każdą partię polityczną), bo nie rozumie, że pompowane w nią pieniądze pochodzą z ich własnych kieszeni (pomijając już kwestię tego, że samo ładowanie pieniędzy w niewydolny system nie rozwiązuje problemu jego niewydolności).

Według sondażu IBRiS dla „Dziennika Gazety Prawnej” i RMF FM za zwiększeniem i tak już gigantycznych nakładów na służbę zdrowia w czerwcu 2019 roku opowiadało się ponad 61% badanych!

Dlatego też nieustannie w debatach na temat służby zdrowia słyszymy argumenty o tym, że usługi publiczne są od prywatnych lepsze, bo są darmowe. Nie są oczywiście darmowe, bo za równowartość przymusowej składki zdrowotnej ludzie mogliby równie dobrze odbyć wizytę u lekarza prywatnego i nie musieliby na nią czekać 8 miesięcy. Przymusowe składki to zresztą zjawisko, na które akurat wielu obywateli patrzy dość realistycznie. W raporcie CBOS z 2014 roku aż 30% Polaków opowiedziało się za ich zlikwidowaniem.

Czy się stoi, czy się leży…

 „Czy się stoi, czy się leży” to kolejna zasada, w którą wielu Polaków głęboko wierzy. Z zasiłkami nie jest u nas jeszcze tak źle jak w niektórych państwach zachodnich. W Niemczech mamy przykładowo „zjawisko” zwane osobami „długotrwale bezrobotnymi” (Langzeitarbeitslose). Jest to grupa obywateli żyjących permanentnie na koszt państwa. Państwo bezwarunkowo wypłaca im zasiłki pozwalające żyć na przyzwoitym poziomie, jednakowoż nie wymagając od nich jakiejkolwiek nawet deklaracji aktywizacji zawodowej w przyszłości, ani doświadczenia zawodowego w przeszłości.

Według statystyk z roku bieżącego, ludzi pobierających tego typu świadczenie jest w Niemczech 945 tysięcy. W 2021 roku było ich ponad milion.

Jeżeli ktoś w tym momencie pomyślał, że przecież czymś wspaniałym byłoby wprowadzenie takiego rozwiązania w Polsce to bardzo szybko powinien postukać się po głowie. Nie jest to pod żadnym kątem rozwiązanie dobre. Jest to rozwiązanie demoralizujące, zniechęcające do podejmowania uczciwej pracy ludzi w pełni zdrowych na ciele i umyśle i kreowanie ogromnej grupy społecznej, dla której pasożytnictwo staje się stylem życia przechodzącym z pokolenia na pokolenie.

Musimy jednak być na tę kwestię czujni, bo od 2015 roku PiS wprowadził na polską scenę polityczną element licytacji, który w systemie III RP stał się i pozostanie trwałym elementem politycznego krajobrazu. Wprowadzenie 500+ (pomijając argumenty na temat zasadności wprowadzenia i kontynuacji tego programu) zainicjowało proces licytacji przedwyborczej między partiami, który będzie się jedynie pogłębiał. Oczywiście zjawisko to istniało już wcześniej, ale nikt nie traktował go poważnie, bo żadna rozsądna partia nie wprowadziłaby zasiłku, który w tak znaczący sposób obciążałby budżet państwa.

Teraz, kiedy duża część społeczeństwa przyzwyczajona jest już do tego, że od lat co miesiąc otrzymuje na konto przelewy od państwa, partie opozycyjne w systemie demoliberalnym nie mogą głośno postulować likwidacji rozdawnictwa, gdyż w ten sposób dobrowolnie odcinałyby od siebie możliwość przejęcia tzw. elektoratu socjalnego. Wpadliśmy więc w pułapkę licytacji na zasiłki, którą być może dałoby się trochę wyhamować w obliczu aktualnie panującego kryzysu (choć tendencje zdają się być całkowicie odwrotne…), ale która może mieć zgubne konsekwencje w nieodległej przyszłości kiedy rządy PiS zaczną się zapadać. W demokracji bowiem istnieje tendencja przejmowania władzy przez tych, którzy obiecują ludowi, że dadzą mu więcej.

Ponadto w coraz większej ilości państw przeprowadza się eksperymenty z tzw. dochodem gwarantowanym. Jest to zjawisko podobne do permanentnego zasiłku dla bezrobotnych, jednakże dochód gwarantowany ma obejmować każdego obywatela bez wyjątku. Byłoby to więc „czy się stoi, czy się leży” w praktyce. Plany wprowadzenia dochodu gwarantowanego zapowiedział kilka dni temu niemiecki rząd (miałby on zastąpić opisany powyżej zasiłek dla długotrwale bezrobotnych), a dwa lata temu rozwiązanie to wprowadził socjalistyczny rząd w Hiszpanii. Nie jest to wcale żadne science-fiction czy teoria spiskowa w kontekście naszego kraju gdyż eksperyment z bezwarunkowym dochodem gwarantowanym ma ruszyć na Warmii i Mazurach prawdopodobnie już w 2024 roku. 5 tysięcy obywateli ma otrzymywać 1300 złotych przez dwa lata za nic. Czy ktoś w ogóle pytał demos o zdanie?

Zagadnienie dochodu gwarantowanego jest zresztą w dzisiejszych czasach forsowane na arenie międzynarodowej przez rozmaite gremia globalistyczne włącznie ze Światowym Forum Ekonomicznym Klausa Schwaba.

Choć idea otrzymywania pieniędzy za nic dla wielu bez wątpienia wydać się może kusząca, to jednak konsekwencje społeczne wprowadzenia tego typu świadczeń na masową skalę byłyby prawdopodobnie ostatnim gwoździem do trumny gnijącej w ideologicznym obłędzie cywilizacji europejskiej. Rozwiązanie to bowiem zabiłoby jeden z fundamentów, na którym cywilizacja nasza została zbudowana, a który przejęła ona w spadku po cywilizacji rzymskiej, czyli etos pracy. Z tego też względu należy zastanowić się nad kampanią, która już teraz ostrzegałaby ludzi przed negatywnymi skutkami tego rozwiązania. Dalszego bowiem forsowania wprowadzenia dochodu gwarantowanego możemy być pewni.

Odpływ kapitału

Prawie zerowa jest też wiedza na temat tego w jaki sposób kapitał zachodni przeprowadził i przeprowadza drenaż gospodarki polskiej. W rezultacie niemożliwe jest kształtowanie powszechnej postawy patriotyzmu gospodarczego, bo ludzie nie są nawet w stanie dostrzec potrzeby zaistnienia takiego zjawiska. Szerokim echem odbiły się informacje na temat preferencyjnego traktowania jakim cieszą się w naszym kraju firmy francuskie.

Z raportu Związku Przedsiębiorców i Pracodawców (2019) wynika, że niektóre francuskie firmy nie płacą w Polsce w ogóle podatku CIT, a giganci w skali europejskiej płacą podatki na żenująco niskim poziomie. Tak oto Auchan płacił w Polsce w latach 2015–2019 podatek CIT wynoszący 0,004% przychodów (!), Orange – 0,12%, a Renault – 0,4%.

Tych przykładów można by długo wymieniać. W taki oto sposób z Polski wyprowadzane są ogromne pieniądze, podczas gdy Polacy, którzy mają się cieszyć z tego, że przecież dzięki temu otrzymują nowe miejsca pracy, harują dla tych właśnie firm za głodowe stawki (nieporównywalnie niższe niż stawki wypłacane przez te same firmy w krajach zachodnich).

Ponadto niewiedza co do tego w jaki sposób państwa zachodnie (głównie Niemcy i Francja) blokują możliwości rozwoju gospodarczego Polski uderzając za pośrednictwem odpowiednich „regulacji” w polską gospodarkę (m.in. przemysł ciężki, górnictwo, transport) działa na korzyść propagandy prounijnej. Większość tzw. polskiej opinii publicznej odnosi się do kwestii przynależności Polski do Unii (jak wynika z sondaży) całkowicie bezrefleksyjnie, przyjmując w tej kwestii jedynie treści podsuwane jej od lat przez niemiecką propagandę polskojęzyczną. Wynika to właśnie m.in. z tego, że Polacy nie chcą nawet słuchać o negatywnych konsekwencjach polskiej obecności w Unii, gdyż najwidoczniej wywołałoby to w ich duszach jakieś straszliwe spustoszenie. Stąd też tak łatwo wmówić jest zaślepionemu propagandą społeczeństwu, że nawet te rozwiązania, które w rzeczywistości nam szkodą, są dla nas dobre…

Jednym z bardziej obrazowych przykładów na przestrzeni ostatnich lat stał się tzw. pakiet mobilności forsowany w Unii Europejskiej przez Francję i Niemcy, a uderzający przede wszystkim w polski przemysł transportowy stanowiący dla francuskiego i niemieckiego największą konkurencję.

Wszystko odbyło się oczywiście pod przykrywką walki o „prawa pracowników” choć pracowników tych, przynajmniej w Polsce, nikt o zdanie nie pytał, a regulacje mające im rzekomo pomóc stały się jedynie kolejną nieomijalną uciążliwością. Przepisy zostały skonstruowane dokładnie w taki sposób, aby obniżały konkurencyjność przedsiębiorstw z krajów znajdujących się na „obrzeżach” Unii, z których kierowcy muszą pokonywać na zachód o wiele większe dystanse. Wprowadzono więc m.in. regulacje, które nakazują kierowcy powrót do kraju, w którym mieści się siedziba danej firmy co maksymalnie 4 tygodnie (swoją drogą jest to według ekspertów rozwiązanie nieekologiczne co kłóci się z unijnym ekoobłędem…). Warto odnotować, że za tym antypolskim projektem w interesie państw zachodnich głosowali wybrani na terytorium naszego kraju niektórzy eurozaprzańcy.

Konkluzje

Lista problemów związanych z ekonomią, które przeciętny obywatel powinien pojmować w stopniu podstawowym jest o wiele dłuższa. W tekście tym nie wspominałem nawet o podatkach, a istnieją ludzie święcie przekonani, że podatków nie płacą. Nie wspominałem też o kwestii zrozumienia tego czym jest budżet państwa i co się na niego składa. Sondaż, w którym kilka lat temu zapytano respondentów o to skąd biorą się pieniądze na 500+[1] jest jedną z najbardziej bolesnych ilustracji stanu wiedzy Polaków w tej tematyce. Aż 21% Polaków odpowiedziało na to pytanie „nie wiem”, a kolejne 12% wybrało odpowiedź „z pieniędzy rządowych”. W tym samym sondażu, te same odpowiedzi wśród ludzi z wykształceniem wyższym wybrało kolejno 12% i 13%.

Jeśli więc uznać ten sondaż za reprezentatywny to aż ¼ (!!!) ludzi z wykształceniem wyższym po 12 latach edukacji podstawowej i 5 latach edukacji wyższej posiada wiedzę w zakresie gospodarki jawnie ich kompromitującą.

Na koniec chciałbym podkreślić, że nie chodzi wcale o to, aby nagle oczekiwać od Polaków wiedzy szczegółowej w dziedzinie ekonomii, która nie należy wcale do najłatwiejszych. Jednakże konieczność wprowadzenia jakiejś formy edukacji ekonomicznej do systemu edukacji powinna zostać poważnie rozważona. W systemie demoliberalnym to właśnie ludzie, którzy przez ten system przechodzą mają prawo głosu w powszechnych wyborach. Jeżeli więc komuś naprawdę zależy na podniesieniu poziomu świadomości społeczno-politycznej Polaków to ekonomia powinna stanowić jeden z punktów wyjścia. Inaczej społeczeństwo wierzyć będzie w to, że pieniądze można drukować bez końca (bo czemu nie?), a trzynastą emeryturę podarował im z własnych oszczędności sam Jarosław Kaczyński.

W polskim systemie edukacji nie funkcjonuje żaden przedmiot, który nauczałby młodych Polaków realnych podstaw wiedzy ekonomicznej. Realnych, bo w szkołach średnich istnieje twór zwany podstawami przedsiębiorczości, jednakże osobiście nie słyszałem o kimkolwiek kto przy realizacji tego przedmiotu nauczyłby się jakichkolwiek podstaw, jakiejkolwiek przedsiębiorczości. Jest to typowy przedmiot-fikcja, tzw. zapychacz, który nie obchodzi ani prowadzących go nauczycieli, ani uczniów.

Czytaj także: Inżynierowie świata i ich pomysł na edukację

Dlatego też ekonomia powinna stać się przedmiotem obowiązkowym w szkołach średnich. 4 lata nauki w liceum czy 5 lat nauki w technikum to wystarczająco dużo, aby nauczyć młodych ludzi podstaw niezbędnych do zrozumienia funkcjonowania systemu, w którym żyją i wkrótce mają funkcjonować jako niezależne jednostki. Inaczej polski system edukacji będzie wychowywał kolejne pokolenia Polaków mające o podstawowych ekonomicznych problemach zerowe pojęcie, a w demoliberalnym państwie jest  to o wiele niebezpieczniejsze w skutkach niż mogłoby się wydawać.

Dlaczego jednak nikt takich postulatów nie podnosi? Teoretycznie środowiskami, które powinny być w największym stopniu zainteresowane wprowadzeniem realnej edukacji ekonomicznej do szkół powinny być środowiska wolnościowe. Wolnościowcy jednak całkowicie lekceważą kwestię systemu edukacji, ponieważ jako zwolennicy edukacji prywatnej oraz domowej najchętniej system publiczny by zlikwidowali. Być może kiedy dojdą do władzy w 2325 roku w końcu im się to uda, lecz do tego czasu wiedzę Polaków będzie kształtować ktoś inny. Nie oszukujmy się. Partiom politycznym w demoliberalnej farsie, w której żyjemy nie zależy na tym żeby obywatele byli w taką wiedzę wyposażeni. Mogliby się przecież wtedy połapać, że nieustannie robi się z nich idiotów.


[1] https://ciekaweliczby.pl/500-plus-a-wiedza-ekonomiczna-polakow-sondaz/