Nie wszyscy lubią sport i nie wszyscy muszą go lubić. Ciężko jednak podważać fakt, że organizacja zawodowego sportu, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku stanowi pozytywny element cywilizacyjnego dorobku Zachodu. Sport łączy bowiem przyjemne z pożytecznym, a uczciwa i honorowa rywalizacja sportowa na określonych z góry zasadach kształtuje u młodych ludzi charakter, wolę walki i inne pożyteczne społecznie postawy.
Tak się złożyło, że sport stał się całkiem istotnym elementem współczesnej kultury zachodniego świata. Sportem pasjonują się ludzie najróżniejsi – katolicy i ateiści, nacjonaliści i komuniści, robotnicy i intelektualiści, biedni i bogaci. Sport łączy i zawsze łączył ponad podziałami, gdyż jest w nim miejsce na pewne wartości uniwersalne. Nie może jednak we współczesnym świecie być żadnej oazy normalności, strefy wolnej od ideologii. Sport musiał więc prędzej czy później znaleźć się na celowniku wszelkiej maści równościowych aktywistów, którzy robią wszystko by w imię równości dokonać ostatecznej destrukcji tej dziedziny i odwracając uwagę od rywalizacji, skupić ją na ideologii.
Sport dla oszołomskich aktywistów stał się solą w oku, gdyż stanowi dziedzinę skrajnie antyegalitarną i nieinkluzywną. Ktoś musi być lepszy, a ktoś inny musi być gorszy. Zwycięzca jest tylko jeden. Do sportu nie każdy się nadaje. Mężczyźni w wielu dyscyplinach osiągają rezultaty wyraźnie lepsze niż kobiety (rekord świata kobiet na 100m nie dawałby nawet półfinału olimpijskiego wśród mężczyzn). Jedne narody specjalizują się w konkretnych dyscyplinach dominując na innymi. Jedni sportowcy zarabiają miliony, inni grosze.
W zdrowym sporcie nie ma więc miejsca na równość, gdyż sport z natury swojej oparty jest na nierównościach.
Nic więc dziwnego, że ludzi, którzy na punkcie równości mają obsesję, sport nieustannie uwiera. Dopóki istnieje w takiej formie w jakiej istnieje obecnie, zawsze będzie stanowił żywy dowód na to, że pełna, stuprocentowa równość jest po prostu fikcją. Wobec tego rozpoczęto wdrażanie w życie projektu ostatecznej destrukcji zdrowej i uczciwej sportowej rywalizacji.
Najnowsze postępy postępu w sporcie to w dużej mierze zasługa urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena. Regulacje prawne wprowadzone przez administrację Bidena w znaczącym stopniu ułatwiły udział w zawodach sportowych kobiet osobom, które urodziły się jako mężczyźni, a następnie przeszły tzw. „tranzycję” płci. Jak można się było domyślać zastosowanie tego typu regulacji doprowadziło w krótkim czasie do ogromnego chaosu i zamieszania.
Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz obiegła fala protestów i bulwersacji związanych z tym, że nikomu nieznani do tej pory „transatleci” zaczęli bezwzględnie dominować w rywalizacji kobiet na poziomie lokalnym. Nie byłoby z tym być może aż tak wielkiego problemu, gdyby wszyscy uprawiali sport jedynie hobbystycznie, jednakże dla wielu zawodowych sportowców rywalizacja jest podstawowym źródłem utrzymania i przegrywając w zawodach z osobami o odmiennych genetycznie uwarunkowaniach fizycznych zwyczajnie tracą należne im pieniądze.
Pomijając już kwestię zasadności rywalizacji w zawodach dla kobiet osób, które nie urodziły się jako kobieta, a deklarują, że kobietami się czują, jak zwykle w takich przypadkach nie wzięto w ogóle pod uwagę, że wprowadzenie tego typu prawa to prawdziwy raj dla wszelkiej maści cwaniaków, którzy nagle zwęszyli okazję do łatwego zarobku i sławy. Całkiem niedawno kobiece zawody kolarskie w Nowym Jorku zwyciężyła „transpłciowa kolarka”, która kolarstwo zaczęła uprawiać po 40stce i w przeciągu kilku lat treningów doszła do poziomu pozwalającego dominować nad zawodowymi kolarkami uprawiającymi ten sport od dziecka.
Słynna stała się też poza Ameryką sprawa nowozelandzkiego ciężarowca, pokazująca z kolei, że już niedługo problem ten może rozlać się po całym świecie – zwłaszcza kiedy odpowiednie lobby zaczną domagać się dopuszczenia transpłciowych atletów do udziału w Igrzyskach Olimpijskich.
Niejaki Gavin Hubbard, podstarzały, przeciętny sztangista bez sukcesów, już jako Laurel Hubbard został wicemistrzynią świata w podnoszeniu ciężarów.
Hubbard tzw. zmiany płci dokonał w wieku 35 lat – był więc do tego momentu w pełni ukształtowanym fizycznie mężczyzną. Sprawa wywołała ogromne kontrowersje oraz dyskusję na temat tego czy stosowanie tego typu regulacji jest uczciwe, a jeśli nie to jakie regulacje taką uczciwość mogą zagwarantować.
W kwietniu administracja Bidena wyszła z kolejną inicjatywą w tej kwestii. Reagując na działania zmierzające do zakazu udziału „transatletów” w zawodach kobiecych przez poszczególne stany, przygotowano prawo federalne mające zabraniać szkołom na terenie całego kraju wprowadzania tego typu zakazów (jedynie z możliwością wprowadzania „ograniczeń” w wyjątkowych przypadkach). Batalia o kobiecy sport w Ameryce przybiera więc coraz bardziej charakter frontalnego starcia dwóch kompletnie sprzecznych ze sobą światopoglądów i wykracza poza ramy sportu.
Podnoszenie tego typu kwestii staje się jednak coraz bardziej ryzykowne. O ile w Polsce jesteśmy jeszcze na wcześniejszym etapie rewolucji, to na Zachodzie dominującym problemem społecznym stało się z zjawisko tzw. transfobii. Opowiadanie się przeciwko startom transseksualistów w zawodach sportowych kobiet jest więc uznawane za jednoznaczny akt transfobii. W taki oto sposób w świecie sportu od transfobów się zaroiło – jest nim każdy kto uważa, że w zawodach kobiet powinny startować… tylko kobiety.
Więcej na ten temat polityki ruchów czteroliterowych w tekście:
Parada globalnej równości
Praktycznie przy okazji każdej większej imprezy piłkarskiej (Euro czy Mistrzostw Świata) na lewicowych lub lewicujących portalach pojawiają się artykuły potępiające tego typu rozgrywki za ich „plebejski” i „nacjonalistyczny” charakter. Co jest dla lewicy złowrogim nacjonalizmem w tym przypadku? Sam fakt, że jedna nacja gra przeciwko drugiej, co w niektórych przypadkach (jak np. rywalizacjach ze szczególnymi podtekstami historycznymi) prowadzi do uwolnienia nagłych pokładów patriotyzmu wśród nawet najmniej patriotycznych na co dzień obywateli.
Żeby odwrócić uwagę od tego „nacjonalistycznego” wymiaru sportowej rywalizacji między narodami poczyniono więc odpowiednie zabiegi, które uwagę obserwatorów zawodów przekierowują na awantury ideologiczne. W najbardziej eksponowanym medialnie sporcie, czyli piłce nożnej prym pod tym względem od dawna wiodą Anglicy i Niemcy. Anglicy w ostatnich latach zasłynęli ogarniającą całą ligę piłkarską oraz rozgrywki międzynarodowe z udziałem angielskich drużyn akcją klękania przed meczami (na znak protestu wobec rasizmu), co witano buczeniem na większości stadionów nawet na „postępowym” Zachodzie.
Niemcy z kolei zaangażowali się w promocję ruchu czteroliterowego. Podczas Euro 2020 (które odbyło się w roku 2021) w trakcie spotkania Niemcy-Węgry w Monachium dokonano prowokacji i wobec braku zgody UEFA na podświetlenie stadionu na tęczowo, „spontanicznie” przemycono na tenże stadion multum tęczowych flag. Oczywiście w takim kontekście Węgry nieprzypadkowo występowały jako chłopiec do bicia. Niedługo później Anglicy po spotkaniu z Węgrami w Budapeszcie oskarżyli węgierskich kibiców o rasizm i ksenofobię. Oskarżeń o rasizm nie uniknął nawet obrońca naszej reprezentacji Kamil Glik, a wszystko dlatego, że podczas meczu z Anglikami na Stadionie Narodowym posprzeczał się z czarnoskórym rywalem. Ideologiczne zaangażowanie się niemieckiej federacji piłkarskiej DFB nie przysłużyło się jednak niemieckiej drużynie, która z poziomu mistrza świata zaledwie 9 lat temu stoczyła się do poziomu cyrku objazdowego, kompromitując się na 3 wielkich imprezach z rzędu (nie wspominając nawet o porażce 0-1 z ze skompromitowaną przez Mołdawię zaledwie kilka dni później Polską…).
Więcej na temat niemieckiego upadku:
Zmierzch rasy panów, czyli koniec Herrenvolku
Cel został więc poniekąd osiągnięty. Oczy kibiców zostały od rywalizacji odciągnięte, gdyż stałym elementem rywalizacji na wielkich piłkarskich imprezach stały się dywagacje na temat tego kto zagra w tęczowej opasce, kto przed meczem padnie na kolana oraz kto zbojkotuje zawody (lewaccy aktywiści w Niemczech nawoływali rodzimą reprezentację do bojkotu Mundialu w Katarze). Poziom absurdu sięgnął zenitu i mało kogo interesuje to, że zdecydowana większość kibiców na całą tę ideologiczną farsę patrzy ze wstrętem.
Niegdyś nieodłącznym elementem sportów motorowych na całym świecie była obecność tzw. „grid girls”. W Polsce przyjęło się określanie owych kobiet jako „podprowadzających”, a ich obecność przyjęła się na szeroką skalę przede wszystkim na stadionach żużlowych. Są to kobiety, które pojawiają się na torze przed biegami/wyścigami prezentując np. numery startowe czy też innego rodzaju tablice informacyjne. Od niedawna jednak z usług „grid girls” zaczęto rezygnować, gdyż według lewicowych aktywistów ich obecność na sportowych stadionach stanowi przejaw „uprzedmiotowienia” kobiet. Z usług pań zrezygnowano więc pod tym pretekstem w Formule 1 i Moto GP, a przed obecnym sezonem zniknęły one z torów żużlowego Grand Prix z dokładnie tych samych przyczyn. Problem jest jednak taki, że pań tych nikt o zdanie nie pytał i decyzję podjęto jedynie według klucza ideologicznego.
W całej sprawie ewidentna jest typowa hipokryzja lewicowego myślenia. Zamiast walczyć z realnymi przejawami uprzedmiotowienia kobiet, których najbardziej upodlającą formą we współczesnym świecie są prace prostytutek i aktorek filmów pornograficznych, rozpowszechniana w ostatnim czasie „kampania” środowisk lewicowych ma prowadzić do społecznej afirmacji dla tego rodzaju upokarzających zawodów (czasami wykonywanych przecież wbrew woli samych kobiet). Słowo ‘prostytutka’ stało się rzekomo słowem piętnującym i wykluczającym, dlatego stosując się do lewicowego słownikowego reżimu powinno mówić się dzisiaj o ‘sex workerkach’. Jednocześnie kreując obraz prostytucji czy pracy w branży pornograficznej jako pracy jak każdej innej zwalcza się obecność kobiet na sportowych arenach, gdyż rzekomo tworzy ona obraz kobiety jako przedmiotu. Fakt jest jednak taki, że prace na sportowych stadionach w roli „podprowadzających” kobiety podejmują przecież całkowicie dobrowolnie i otrzymują za nie odpowiednie wynagrodzenie, na które uprzednio się zgadzają.
W taki oto sposób lewica walcząca o „równość” na rynku pracy doprowadza do utraty pracy przez kobiety, ponieważ z czyjegoś ideologicznego punktu widzenia taki rodzaj pracy jest dla kobiet nieodpowiedni.
Jest jednak jeszcze jeden wymiar feministycznej działalności w obszarze sportu, o którym warto wspomnieć. Od dawna nad światem sportu unosi się postulat równości płac sportowców. Z ekonomicznego punktu widzenia jest to postulat absolutnie niedorzeczny, stanowiący jedynie kolejny z wielu dowodów na całkowitą ignorancję lewicowych aktywistów w obszarze gospodarki.
Więcej o ekonomicznej ignorancji w tekście: W kleszczach ignorancji
Przychody w świecie sportu generowane są przede wszystkim przez zainteresowanie kibiców. To zainteresowanie kibiców pociąga za sobą zainteresowanie sponsorów. Brak kibiców to brak sponsorów, bo komu chce się inwestować w sport, z którego nie ma żadnego zysku? Fakty dla neokomunistów są jednak nie do zniesienia, a żeby unaocznić skalę absurdu tego typu roszczeń posłużę się chyba najbardziej jaskrawym przykładem jaki istnieje w świecie sportu.
W Ameryce funkcjonuje znana wszystkim liga koszykarska NBA, powszechnie uznawana za najlepszą na świecie. W latach 90-tych zorganizowano jej żeński odpowiednik – WNBA. Oto jak wypada porównanie tych lig:
Wniosek jest prosty – dochody zawodników NBA są tak ogromne, ponieważ liga generuje ogromne zainteresowanie milionów kibiców w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Z tego też względu sponsorzy pompują w ligę ogromne pieniądze, a stacje telewizyjne licytują się na miliardy po to, by pozyskać prawa do transmisji. Można więc powiedzieć, że dochód NBA wypracowują właśnie zawodnicy, bo to za ich oglądanie chcą płacić kibice. Jeżeli więc zawodnicy wypracowują tak ogromny dochód, to oni w pierwszej kolejności (a nie np. działacze czy należące do zupełnie innej ligi kobiety) zasługują na to by być jego beneficjentami.
Z drugiej strony WNBA posiada jedynie garstkę regularnych kibiców. Pomimo tego, że bilet na mecz jest dwukrotnie tańszy, frekwencja meczowa jest ponad 3 razy niższa, a mecze ligowe mają słabą oglądalność w telewizji (zainteresowanie poza USA też jest śladowe). Zawodniczki nie wypracowują więc tak dużego dochodu. Ich pensje – mizerne w porównaniu z zawodnikami NBA – odzwierciedlają jedynie poziom zainteresowania ligą. Żeby zrealizować postulat równości płac koszykarzy i koszykarek w Ameryce, likwidując rzekomą „dyskryminację”, należałoby zwyczajnie koszykarzy NBA okraść z dochodu, który sami wypracowują.
Wbrew lewicowemu myśleniu życzeniowemu różnica ta nie jest związana z patriarchalnymi przywilejami mężczyzn czy wspomnianą „dyskryminacją kobiet”. Prawda jest zwyczajnie taka, że przeciętny kibic woli zapłacić 2 razy więcej i iść na mecz NBA niż oszczędzić i obejrzeć mecz WNBA. Ze względu na to, że takie myślenie przejawia zdecydowana większość kibiców koszykówki, liga mężczyzn generuje nieporównywalnie większe przychody. Dlaczego jednak kibice koszykówki dokonują takich wyborów? Widocznie koszykówka mężczyzn jest dla nich zwyczajnie ciekawsza, bo jest bardziej dynamiczna i widowiskowa. Dlaczego z kolei ta jest bardziej dynamiczna i widowiskowa? Ponieważ determinują to biologiczne różnice między płciami – jak chociażby budowa ciała, struktura budowy mięśni. Żeby nie chcieć tego zrozumieć trzeba zaklinać rzeczywistość albo być skończonym idiotą.
Skoro już o idiotach mowa warto wspomnieć o tych, których zwie się „pożytecznymi”. Nie jest bowiem tak, że ideologizację i upolitycznienie sportu zawsze przyjmuje się jedynie odgórnie, gdyż takie są polecenia władz zarządzających daną dyscypliną czy ligą. Większość dyscyplin posiada swoich własnych fanatycznych orędowników postępu, którzy sami angażują się we wszelkie akcje o charakterze pseudorównościowym i pseudopostępowym. Dobrze wiedzą, że przekłada się to w dzisiejszych czasach na powszechną aprobatę mediów, a co za tym idzie zainteresowanie sponsorów.
Bardzo dobrym przykładem tego typu postawy jest wielokrotny mistrz świata Formuły 1 Lewis Hamilton. Jedyny czarnoskóry kierowca w stawce F1 od początku kariery wzbudzał liczne kontrowersje, ale nie wynikały one z jego koloru skóry, lecz z aroganckiej postawy jaką prezentował na torze i poza nim. Dopiero na zaawansowanym etapie swojej kariery, będąc już jednym z najwybitniejszych kierowców w historii, Hamilton zaangażował się w walkę o „sprawiedliwość społeczną”, a miało to związek z osławioną akcją ruchu Black Lives Matter w roku 2020.
Szukając jednak źródeł ideologicznego nawrócenia Hamiltona należy sięgnąć kilka lat wstecz. W 2017 roku Hamilton naraził się ideologicznym fanatykom, gdyż skrytykował na Instagramie swojego siostrzeńca za to, że ten poprosił o sukienkę dla księżniczki jako prezent na Boże Narodzenie.
Uwagi te spotkały się z ogromnym oburzeniem środowisk czteroliterowych (szczególne oburzenie wywołało sformułowanie, że „chłopcy nie noszą sukienek”). Skruszony Hamilton usunął wszystkie swoje posty z mediów społecznościowych, a w ramach wzorowej „samokrytyki” jakiś czas później pojawił się ze swoim siostrzeńcem w paryskim Disneylandzie. Nie trzeba chyba dodawać, że chłopiec miał na sobie w trakcie podróży sukienkę księżniczki…
Hamilton wyciągnął więc wnioski i kiedy pojawiła się okazja we wspomnianym roku 2020 stał się naczelnym komsomolcem światowego sportu. Wówczas to Brytyjczyk wpadł na pomysł (lub ktoś mu ten pomysł podsunął), że kierowcy F1 w ramach walki z rasizmem powinni (podobnie jak piłkarze angielskiej Premier League) klękać przed wyścigami. Większość kierowców uległa temu moralnemu szantażowi, jednakże nigdy nie była to cała stawka. Powodowało to dziwaczne sytuacje, w których część stawki F1 padała na kolana, podczas gdy reszta stała niewzruszona patrząc przed siebie. Od tego czasu Hamilton zaangażował się więc na całego w walkę z rasizmem, ale nie tylko. Jak to często bywa w przypadku aktywistów antyrasistowskich, zaangażował się także z równym fanatyzmem po stronie ruchu czteroliterowego (posunął się nawet do znaczącej prowokacji, jeżdżąc w tęczowym kasku podczas GP w Arabii Saudyjskiej – jednocześnie nie przeszkadza mu, że F1 leży na miliardach dolarów pompowanych właśnie przez kraje muzułmańskie, które on sam potępia za homofobię), klimatycznego i prozwierzęcego. Co ciekawe jednocześnie deklaruje się on jako katolik.
Podobną drogę nagłego nawrócenia, samokrytyki i żalu za błędy przeszłości przebył inny mistrz F1. Pod koniec swojej kariery Sebastian Vettel przyznawał, że czuje się źle z tym, że jako kierowca w F1 przez tyle lat przyczyniał się do wydzielania tak wielkich ilości cieplarnianych gazów.
W końcowych latach swojej kariery Vettel zdawał się być bardziej zaangażowany w ekoaktywizm niż jazdę w F1. Obawy o dobrostan klimatu podawał zresztą jako jedną z przyczyn dość wczesnego zakończenia kariery jak na kierowcę wyścigowego (35 lat), choć stanowiło to jedynie przykrywkę dla jego kiepskiej formy. Podobnie jak Hamilton angażował się także we wszelkiego rodzaju formy poparcia dla ruchów czteroliterowych.
Jednakże zarówno postawa Hamiltona, jak i Vettela trąci niesamowitą hipokryzją. Od dziecka funkcjonowali oni w najbardziej „burżuazyjnym” środowisku w świecie sportu jakim jest świat sportów wyścigowych, w którym szansę zaistnienia mają tak naprawdę jedynie dzieci bogaczy i milionerów. Choć w przypadku wspomnianej dwójki niewątpliwie wielką rolę odegrał talent, to jednak nie dotarliby tam, gdzie udało im się dotrzeć bez wsparcia finansowego ogromnych koncernów. Droga jaką przebyli i pozycja jaką się cieszą nie czyni z nich w żaden sposób osób odpowiednich do tego by aspirować do miana symboli walki z rzekomą systemową dyskryminacją i niesprawiedliwością społeczną panującą według nich na Zachodzie.
Analogicznym przykładem w świecie sportów zespołowych jest najlepszy koszykarz świata LeBron James. Miliarder zarabiający na sezon 40 mln dolarów (z samego kontraktu, co nie uwzględnia jeszcze większych umów sponsorskich) nie wydaje się najlepiej predysponowanym indywiduum do tego by rozpaczliwie ujadać przy każdej możliwej okazji o społecznej niesprawiedliwości, systemowym upośledzeniu i dyskryminacji społeczności afroamerykańskiej. Tak się bowiem składa, że w NBA około 70% wszystkich zawodników to zawodnicy czarnoskórzy i przy obecnych finansowych realiach, praktycznie każdy z nich może zostać milionerem w przeciągu jednego sezonu. To dopiero systemowa niesprawiedliwość!
Czego możemy spodziewać się w dalszym ciągu w świecie sportu? Paradoksalnie wprowadzanie rewolucyjnych zmian na tle ideologicznym powinno w tej dziedzinie być o wiele trudniejsze niż wielu myśli. Dlaczego? W grę wchodzą bowiem zbyt duże pieniądze.
Poszczególne europejskie ligi piłkarskie czy też amerykańskie ligi zawodowe NBA, NHL, MLB i NFL generujące rocznie kolosalne kwoty, mogą promować wszelkiego rodzaju lewackie ideologie w sferze medialnej i werbalnej, jednakże kiedy idzie o przemiany wewnątrz samych lig nie mogą pozwolić sobie na tak wiele, gdyż zawsze wiąże się z tym ryzyko utraty kibiców, a to właśnie miliony kibiców na całym świecie płacących za bilety i dostęp do transmisji stanowi dla nich fundament wszystkich ich źródeł dochodu (wraz ze spadającą liczbą kibiców, spadają też przychody z reklam i praw do transmisji telewizyjnych).
Podobnie „konserwatywny” pod względem realizacji wspomnianych zakusów środowisk czteroliterowych jest Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl). Dopuszczenie do startów na masową skalę w kobiecych zawodach sportowych każdego chętnego kto zadeklaruje przynależność do płci kobiecej doprowadziłoby do totalnej destrukcji Igrzysk Olimpijskich, które stałyby się zwyczajnie nieoglądalne i nieatrakcyjne. Już dzisiaj MKOl zmaga się z problemami wynikającymi choćby z tego, że coraz trudniej znaleźć chętnych na organizację Igrzysk, będących wydarzeniem, którego organizacja generuje ogromne koszty i stwarza niepewne perspektywy jakiejkolwiek opłacalności.
Jednego wszakże możemy być pewni – presja na środowiska sportowe nie ustanie. W „nowym wspaniałym świecie” nie ma miejsca na tak znaczące nierówności i społeczną niesprawiedliwość wynikającą z tego, że ktoś jest lepszy, a ktoś gorszy. Pamiętajmy, że jak pisał niegdyś Janusz Szpotański: „by mogła zapanować Równość, trzeba wpierw wdeptać wszystkich w gówno”.