Po co nam szkolnictwo wyższe?

5 kwietnia 2023

Miejsce polskich uczelni w międzynarodowych rankingach od lat nieustająco spada, a wykładowcy konsekwentnie narzekają na obniżający się z każdym rokiem poziom wiedzy kolejnych roczników podejmujących studia. W tym samym czasie zamiast debaty nad tym co należałoby zmienić, aby szkolnictwo wyższe w Polsce zamiast cofać się w rozwoju zaczęło wreszcie odbudowywać swoją renomę, środowiska naukowe wolą zatapiać się w dyskusjach o tym ile płci do wyboru powinno widnieć w dokumentach wypełnianych przez studentów przed przystąpieniem na studia.

Z instytucjami publicznymi w III RP jest jak z poważnie chorym pacjentem, który doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej choroby i konsekwencji jej rozwoju, ale nie przejawia nawet najmniejszej determinacji by podjąć leczenie. W przypadku szkolnictwa wyższego paradoksalnie istnieje jednak kilka bardzo prostych rozwiązań, które w krótkim czasie mogłyby doprowadzić do znaczącej poprawy poziomu i jakości studiów w Polsce. Zasadnicze pytanie brzmi jednak – czy którejkolwiek z sił politycznych walczących w naszym kraju o władzę na tym zależy? Odpowiedzi chyba wszyscy się domyślają – gdyby komukolwiek na tym zależało, to działania takie podjęte zostałyby już dawno temu.

Wcześniej na naszym portalu zastanawialiśmy się już nad tym:
Po co nam własne państwo?

Szkolnictwo elitarne

Zacznijmy od jednego, zasadniczego pytania: po co nam w ogóle szkolnictwo wyższe? Otóż – w dużym skrócie – szkolnictwo wyższe powinno pełnić w państwie rolę kuźni jego elity intelektualnej oraz przygotowywać kadry w dziedzinach kluczowych z punktu widzenia jego funkcjonowania. Jak więc z powyższej definicji wynika – szkolnictwo wyższe powinno mieć charakter elitarny. Tymczasem szkolnictwo wyższe III RP od dawna charakteryzuje nie elitarność, lecz masowość – nieistotna jest w nim jakość nauczania, lecz ilość nauczanych.

Następnie należy zdefiniować to, co rozumiemy poprzez wspomniany elitarny charakter studiów. Szkolnictwo wyższe nie może być dostępne dla każdego kto „ma sobie ochotę postudiować”. Elitarny charakter studiów to charakter prestiżowy – studiować powinni najlepsi z najlepszych, bo to oni będą w przyszłości decydować o tym w jakim kierunku pójdzie państwo oraz w jaki sposób będzie organizowane i zarządzane. Jeżeli więc studiować może byle kto, państwo w przyszłości zarządzane będzie byle jak.

Elitarność studiów nie polega też na tym, że dostęp do szkolnictwa wyższego ma mieć jakaś z góry wyodrębniona „elita” – dzieci ludzi ważnych, wpływowych i z koneksjami.

Szkolnictwo wyższe musi mieć charakter otwarty – w dobrze funkcjonującym i sprawiedliwym państwie każdy powinien mieć możliwość uzyskania dyplomu, jednakże nie ze względu na to, że mu się to „należy”, lecz tylko wtedy, gdy swoim wysiłkiem intelektualnym i ciężką pracą wejdzie na taki poziom, który umożliwi mu takich studiów ukończenie.

Nadanie szkolnictwu wyższemu charakteru elitarnego paradoksalnie nie jest niczym wielce skomplikowanym. Po pierwsze należy podnieść próg zdawalności matury, a po drugie wprowadzić egzaminy wstępne na studia. Próg zdawalności matury na poziomie 30% nie zachęca uczniów szkół średnich do wytężonej pracy – wiedzą oni, że w zasadzie nie muszą się wysilać, a do matury wystarczy przyuczyć się na kilka tygodni przed nią, bo te 30% wyciągnie się zawsze, a potem mając te 30% można składać papiery na studia i (o zgrozo) zawsze znajdzie się uczelnia, która takiego ucznia w swoich progach przyjmie. Ponadto 30-procentowy próg zdawalności matury jest całkowicie sprzeczny z jej ogólnie przyjętą nazwą stosowaną przez społeczeństwo – egzaminem dojrzałości. Czy naprawdę możemy mówić o dojrzałości intelektualnej w przypadku kogoś, kto przyswoił wiedzę na poziomie 30% wymaganego materiału?

Egzaminy wstępne na studia niektórym kojarzą się źle, gdyż w przeszłości niejednokrotnie wykorzystywano je jako sito, lecz do oddzielenia kandydatów słusznych od niesłusznych, a nie dobrych od złych, co tworzyło możliwości ustawek i kandydatur „preferowanych”. Jednakże to, że coś z założenia dobrego funkcjonowało kiedyś źle, nie oznacza, że jest to zamysł zły sam w sobie. Egzaminy wstępne na studia są wręcz tak fundamentalnym warunkiem na drodze do odrodzenia szkolnictwa wyższego, że bez ich wprowadzenia nie da się go naprawić. Dlaczego?

Sama matura nie weryfikuje szczegółowej wiedzy ucznia z zakresu studiów, na które będzie on później aplikował (z nielicznymi wyjątkami, jak chociażby matury z języków obcych czy przedmiotów ścisłych, których tematyka pokrywa się często z kierunkami filologicznymi oraz ścisłymi). Uczelnie nie mają więc możliwości realnej weryfikacji wiedzy studentów w dziedzinach, które chcieliby oni studiować. Tworzy to zjawisko, które mógłby potwierdzić chyba każdy wykładowca pracujący na uczelni wyższej w Polsce – na studia trafiają także takie osoby, które posiadają zakres wiedzy wręcz je kompromitujący. Powoduje to stan, w którym to pierwsze semestry studiów licencjackich tak naprawdę służą uzupełnieniu braków w wiedzy studentów pochodzących z jeszcze wcześniejszych etapów edukacji.

Więcej na ten temat w tekście: W kleszczach ignorancji

Gdyby więc próg zdawalności matury ustalono np. na poziomie 60% (a przecież jest to często próg zdawalności egzaminów na studiach), a poza tym kandydaci na studia musieliby zmierzyć się z egzaminem wstępnym, który przynajmniej mógłby zweryfikować, czy ich wiedza w konkretnej dziedzinie nauki jest co najmniej podstawowa, na studia przestaliby trafiać ludzie, którzy później jedynie niepotrzebnie zaniżają ich poziom, a przy okazji niepotrzebnie obciążają budżet państwa.

Jest jeszcze trzeci warunek – wiele wydziałów czołowych polskich uczelni nie trzyma się kryteriów, które same ustala. Owszem – są w Polsce uczelnie (lub też raczej konkretne wydziały, a nawet pojedyncze kierunki na poszczególnych uczelniach), które dbają o to, aby studenci realnie spełniali postawione przed nimi wymagania i cele. Jest jednakże zjawiskiem zastraszająco powszechnym fakt „przepychania” studentów nie reprezentujących poziomu akademickiego z roku na rok, nawet jeśli nie spełniają oni w żaden sposób kryteriów, które spełnić powinni. W ten sposób powstaje największa patologia systemu szkolnictwa wyższego.

Polega ona na tym, że to uczelnie dostosowują się do poziomu studenta, a nie studenci do poziomu uczelni.

Należy także rozważyć jeszcze jedną istotną możliwość zmiany, która mogłaby wydatnie pomóc w uzdrowieniu polskiego szkolnictwa wyższego. Jest to mianowicie wprowadzenie jednolitych, 5-letnich studiów magisterskich, co wiązałoby się z całkowitą likwidacją podziału na studia licencjackie i magisterskie. Dlaczego jest to rozwiązanie korzystne?

Po pierwsze, studia licencjackie w wielu przypadkach nie są w stanie wyposażyć studenta w adekwatny dla wykształcenia wyższego zakres wiedzy. Jak już wcześniej wspomniałem pierwszy rok studiów licencjackich to w wielu przypadkach nadrabianie braków ze szkoły średniej. Nie da się bowiem przeskoczyć do zagadnień szczegółowych z zakresu przykładowo stosunków międzynarodowych czy bezpieczeństwa wewnętrznego, jeżeli studenci przychodzą na takie kierunki z poważnymi brakami wiedzy z zakresu historii i wiedzy o społeczeństwie. Podobnie też na większości kierunków filologicznych nie jest wymagana od nowych studentów znajomość języka, którego będą się oni uczyć. Czy trzy lata nauki języka od zera wystarczą do opanowania go w stopniu zbliżonym do perfekcji? W przypadku jednostek bardziej uzdolnionych jest to oczywiście możliwe, ale jak już wspominałem, problem polega na tym, że na studia trafia dzisiaj bardzo dużo jednostek, których uzdolnienia są co najmniej wątpliwe.

Po drugie wprowadzenie studiów jednolitych zmienia całkowicie dynamikę procesu decyzyjnego osoby rozważającej podjęcie studiów. Deklaracja zaangażowania się w dane przedsięwzięcie na okres lat 5 to decyzja bez wątpienia poważna, zbyt poważna dla absolwentów szkół średnich traktujących studia jako przedłużone „wakacje od pracy”. Oczywiście zjawiska podejmowania studiów przez ludzi, którzy nie mają zamiaru zdobyć wykształcenia nie da się całkowicie wyeliminować, podobnie jak niełatwo byłoby całkowicie zapobiec zjawisku „testowania” kierunków (warunkowego wyboru danego kierunku na pewien czas z możliwością „przeskoczenia” na inny kierunek, jeżeli studentowi coś się „nie spodoba”). Niemniej jednak likwidacja stopnia licencjackiego, który – nie oszukujmy się – i tak nie ma w dzisiejszych czasach wartości większej niż wykształcenie średnie, mogłaby wpłynąć na zniechęcenie do studiów osób niezdeterminowanych lub na studia się nie nadających.

Szkolnictwo masowe

Nadmiar absolwentów uczelni wyższych ma bardzo istotne konsekwencje z punktu widzenia społecznego i gospodarczego. Po pierwsze wśród wykształconej części społeczeństwa rosną oczekiwania – absolwenci uczelni wyższych oczekują lepszej pracy i lepszej płacy. Rynek jednak nie jest w stanie tego zagwarantować wszystkim – zwłaszcza absolwentom tych kierunków, po ukończeniu których człowiek nie dysponuje żadną konkretną wiedzą czy też umiejętnością, na którą występuje na rynku pracy zapotrzebowanie. Wobec tego ma miejsce inflacja akademicka – spadek wartości tytułów naukowych na rynku pracy. Wobec tak wielkiego umasowienia edukacji wyższej jakie miało miejsce na przestrzeni ostatnich 20 lat, tytuł magisterski czy licencjacki ma dziś z punktu widzenia rynku pracy wartość nie większą niż wykształcenie średnie w PRL czy bezpośrednio po „transformacji” ustrojowej.

Rzućmy okiem na proces ewolucji szkolnictwa wyższego w III RP podpierając się danymi Głównego Urzędu Statystycznego. W 1991 roku liczba studentów w Polsce wynosiła 390 409. Liczba ta zdążyła się podwoić już w roku 1996, gdy sięgnęła 779 907 studentów, co pokazuje z jak dynamicznym procesem mieliśmy do czynienia.

Nieustający wzrost, który rozpoczął się od samego początku przemian ustrojowych zahamował dopiero w roku 2006 sięgając liczby 1 953 832 (!) studentów. Oznacza to, że w porównaniu z rokiem 1991, w przeciągu 15 lat liczba studentów w Polsce wzrosła pięciokrotnie!

Po roku 2006 nastąpił stopniowy spadek, który trwał aż do roku 2019, gdy liczba studentów wyniosła 1,2 mln. Spadek ten nie wynikał jednak z jakichkolwiek zmian ustawowych w zakresie szkolnictwa wyższego. Był on spowodowany przede wszystkim przekroczeniem fazy kulminacyjnej wyżu demograficznego. Prawo i Sprawiedliwość od czasu do czasu szczyci się, że w latach swoich pierwszych rządów bezrobocie w Polsce zaczęło spadać. Nic dziwnego, że zaczęło spadać skoro 2 miliony ludzi zajętych było wówczas studiowaniem, a ponad milion kolejnych wyjechało z kraju.

Jakie są rozwiązania problemu nadmiaru w społeczeństwie jednostek z wygórowanymi oczekiwaniami w stosunku do swojej zawodowej przyszłości wobec twardych realiów panujących na rynku pracy? Istnieją dwie opcje. Pierwsza to obniżenie oczekiwań i pogodzenie się z realiami – przyjęcie zawodu i warunków pracy nie różniących się zbytnio od warunków, na jakich pracują ludzie z wykształceniem średnim czy zawodowym. Druga możliwość to wspomniana przed chwilą emigracja.

Zatrzymam się teraz na moment właśnie przy tym problemie. Zjawisko emigracji szczególnie dotknęło państwo polskie po tym jak rynki zachodnie otworzyły się na polskich pracowników po wstąpieniu przez Polskę do Wspólnot Europejskich. Zjawisko masowej emigracji Polaków, szczególnie do Wielkiej Brytanii, powiązane było bardzo często nie tyle z chęcią zarobienia większych pieniędzy, co z niemożnością znalezienia odpowiedniej pracy na miejscu. Stąd też bardzo duży procent polskich emigrantów z tamtego okresu stanowili właśnie absolwenci uczelni wyższych, których kompetencje na rodzimym rynku pracy nie były kompetencjami poszukiwanymi. Byli to głównie ludzie młodzi, którzy wykształcenie wyższe uzyskali już w III RP, właśnie w tym okresie, gdy nastąpiło umasowienie edukacji wyższej.

Z danych, do których udało mi się dotrzeć za pośrednictwem artykułu Renaty Byczek „Emigracja Polaków do Wielkiej Brytanii i jej wpływ na rozwój turystyki przyjazdowej Brytyjczyków do Polski” wynika, że osoby z wykształceniem wyższym stanowiły około 1/3 wszystkich młodych, polskich emigrantów (autorka z kolei powołuje się na dane brytyjskie).

Na zjawisko to zwraca także uwagę Michał Garapich w artykule „Migracje z Polski do Wielkiej Brytanii: geneza, stan dzisiejszy, wyzwania na przyszłość”, w którym powołując się na innych autorów pisze: „według danych statystycznych od tego czasu [2004 – przyp. DL] wśród migrantów z Polski do Wielkiej Brytanii zaczyna być coraz więcej osób z wyższym wykształceniem, co wskazuje na mobilność specjalistów, klasy wyedukowanej w Polsce”. Można więc zaryzykować tezę, że najbardziej na masowej produkcji magistrów w Polsce zyskały wówczas gospodarki zachodnie, które pozyskiwały kompetentnych pracowników, którzy byli w utrzymaniu o wiele tańsi niż rodzima siła robocza. Prace fizyczne chociażby w Wielkiej Brytanii to przecież domena prawie wyłącznie imigrantów – Anglików na najniższych szczeblach pracuje stosunkowo bardzo niewielki procent w porównaniu do ludności napływowej.

W ostatnich latach odpływ tej części społeczeństwa, która legitymuje się wykształceniem wyższym ustał, gdyż poziom bezrobocia w Polsce jest niski, a rynek stał się rynkiem pracownika – to pracodawca w dzisiejszych warunkach musi poszukiwać pracownika, którego możliwości wyboru są szersze (stąd też sami zaczynamy zapychać te obszary gospodarki, w których Polakom nie opłaca się już pracować ludnością napływową). Gdyby się jednak okazało, że w pewnym momencie polską gospodarkę dotknął kryzys, a bezrobocie zaczęłoby lawinowo wzrastać, problem emigracji może bardzo szybko pojawić się na nowo.

Problem bezrobocia bowiem w pierwszej kolejności nie dotknąłby pracowników na stanowiskach specjalistycznych ­– z jednej strony specjalistów z wykształceniem wyższym, a z drugiej specjalistów z wykształceniem zawodowym. Problem ten dotknąłby przede wszystkim tych ludzi, którzy żadnych specjalistycznych kompetencji nie posiadają, a z drugiej strony nie są w stanie pogodzić się z obniżeniem swoich oczekiwań. Wobec wyboru pracy za minimalną krajową w markecie czy fabryce, a wyjazdem za granicę, by za te same prace otrzymywać zarobki 3- lub 4-krotnie wyższe, ta bardziej obrotna życiowo grupa pracowników nie wahałaby się z podjęciem decyzji o wyjeździe.

Umasowienie edukacji wyższej pokryło się też z równoczesnym procesem stopniowego demontażu edukacji zawodowej. W konsekwencji system zaczął produkować coraz większe ilości nie posiadających żadnych realnych kompetencji absolwentów uczelni wyższych, którzy mogliby – zamiast podążać za modą – zdobyć wykształcenie zawodowe, nabywając realne kompetencje w zawodzie, na który zawsze występuje mniejsze lub większe zapotrzebowanie społeczne (hydraulik, ślusarz, mechanik, spawacz, itd.) Problem jest jednak taki, że mało kto chce te zawody wykonywać. Dlaczego? Stworzono bowiem narrację, w której szkolnictwo zawodowe stało się szkolnictwem pogardzanym jako sfera, do której trafiają po szkole podstawowej (czy wcześniej gimnazjach) jedynie ci uczniowie, którzy nie mają większych intelektualnych ambicji. Jednocześnie promowano w przestrzeni publicznej narrację głoszącą, że „bez wykształcenia nie ma przyszłości”.

Zaowocowało to i nadal owocuje kształtowaniem się wśród młodych pokoleń Polaków wygórowanych, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością aspiracji.

Nie każdy bowiem z setek tysięcy magistrów administracji znajdzie pracę w urzędzie publicznym, tak jak nie każdy magister po pedagogice znajdzie zatrudnienie w szkole czy przedszkolu. Absolwentów tych kierunków (oraz wielu innych) jest bowiem zdecydowanie zbyt wielu wobec realnych zapotrzebowań rynku. Ich tytuły są w takiej sytuacji z punktu widzenia rynku warte niewiele więcej (jeśli cokolwiek) niż wykształcenie średnie. Powtórzę ponownie – nie jest to większy problem w sytuacji gdy mamy do czynienia z rynkiem pracownika, a bezrobocie jest niskie. Jednakże w momencie zmiany uwarunkowań na rynku, kryzysu czy też pogłębiającego się bezrobocia może się okazać, że bez pracy pozostaną setki tysięcy ludzi z wygórowanymi oczekiwaniami, niezdolnych jednocześnie do podjęcia tych prac, które pozostaną im do wyboru.

Czytaj także: Demostenes i Herostrates

Demontaż szkolnictwa zawodowego ma zresztą także innej natury konsekwencje. W momencie, w którym na rynku pracy braknie przedstawicieli danej grupy zawodowej, a występuje na ich pracę duże zapotrzebowanie, rynek musi uzupełniać braki ad hoc. W ten oto sposób otwiera się drogę do „importowania” pracowników z innych krajów – niekoniecznie tylko ościennych. Rząd PiS, który oficjalnie posługuje się retoryką antyimigrancką, sam podejmował tego typu praktyki ściągając do Polski m.in. kilkadziesiąt tysięcy pracowników z Bangladeszu i Uzbekistanu (warto odnotować, że „Krytyka Polityczna” podsumowała tę politykę z wielkim entuzjazmem tytułując jeden z artykułów „PiS położył podstawy pod wielokulturową i tęczową Polskę”). Paradoksalnie to właśnie Polacy wypełniają takie same luki istniejące w systemach państw zachodnich. W Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Francji polscy pracownicy przygotowani do wykonywania zawodu przez polskie szkolnictwo zawodowe są szczególnie pożądani, gdyż w tamtych krajach poziom szkolnictwa zawodowego jest znacznie niższy, stąd też Polacy w wielu dziedzinach urastają na zachodzie do rangi wybitnych fachowców (czego najbardziej znanym przykładem jest marka polskich hydraulików).

Absurdem jest więc stwierdzenie, że państwo nie potrzebuje szkolnictwa zawodowego lub też, że powinno ono pełnić rolę piątego koła u wozu, kierunku kariery dla tych, którzy do niczego innego się nie nadają. Dobrze funkcjonujące szkolnictwo zawodowe jest z perspektywy państwa potrzebne o wiele bardziej niż miliony magistrów nie posiadających żadnych realnych kompetencji. Jeśli nie będziemy mieli swoich hydraulików czy spawaczy, będziemy musieli importować ich z innych krajów. Zapewne z punktu widzenia usługobiorcy będzie to rozwiązanie tańsze, ale czy ktokolwiek będzie w stanie w takiej sytuacji zapewnić wysoką jakość wykonywanej usługi?

Kolejne zjawisko – powiązane zresztą z poprzednim – to drenaż z zasobów społecznych terenów wiejskich i małomiejskich przez duże miasta. Proces ten i tak postępowałby wraz ze zmianami zachodzącymi w gospodarce (większe zapotrzebowanie na usługi w miastach = więcej miejsc pracy). Niemniej jednak masowe szkolnictwo wyższe prowadzi do „wyciągnięcia” z mniejszych ośrodków większej ilości jednostek o wyższym potencjale intelektualnym. Naturalnie nie wszyscy po ukończeniu studiów pozostają w miastach, w których studia ukończyli. Niemniej jednak pewien odsetek studentów nie wraca już do miast swojego pochodzenia, zasilając w ten sposób rynek pracy w dużych miejscowościach.

Kwestia ta jest znacznie bardziej skomplikowana i ma charakter przede wszystkim ekonomiczny – ludzie migrują przede wszystkim tam gdzie jest praca i płaca. Warto się jednak nad nią pochylić także pod kątem społecznym. W silnie scentralizowanej i wyludniającej się III RP zachodzi proces oddalania się od siebie prowincji i stolicy. Podczas gdy polska prowincja wyludnia się (ujemny przyrost naturalny oraz migracje do większych ośrodków i za granicę), populacja stolicy nieustannie rośnie. Warszawa jako centralny ośrodek administracyjny państwa staje się jednocześnie jego centralnym ośrodkiem intelektualnym. Jeśli ktoś chce realnie uczestniczyć w życiu intelektualnym państwa, prędzej czy później musi skierować się w stronę centrali.

Ciężko dzisiaj nawet porównywać pod tym względem III RP z II RP, w której życie intelektualne o znaczeniu ogólnokrajowym tętniło w wielu oddalonych od siebie ośrodkach miejskich takich jak Kraków, Wilno czy Lwów.

Oczywiście posiadamy dzisiaj w Polsce więcej uczelni wyższych niż było to jeszcze niecałe 100 lat temu, ale patrząc na międzynarodowe rankingi, ich znaczenie zdaje się systematycznie maleć w porównaniu z uczelniami zagranicznymi. Ilość uczelni zdecydowanie nie przeszła w jakość. Ponownie wypada więc zapytać: dlaczego jeśli miejsce polskich uczelni w rankingach międzynarodowych od wielu lat konsekwentnie spada, środowiska naukowe nie podejmują poważnej debaty w kwestii tego jak doprowadzić do renesansu polskiej nauki i odbudowy pozycji oraz powagi polskich uczelni, podczas gdy coraz więcej miejsca na uczelniach poświęca się absurdalnym i jałowym sporom ideologicznym?

Wykładowcy uniwersyteccy od lat narzekają na coraz niższy poziom kolejnych roczników podejmujących studia. Definitywnie więc można stwierdzić, że w środowisku akademickim istnieje świadomość postępującego kryzysu. Dlaczego więc jeżeli stopniowa degrengolada szkolnictwa wyższego w Polsce stanowi w zasadzie tajemnicę poliszynela, nie robi się kompletnie nic, by system w jakikolwiek sposób uzdrowić? Wydawałoby się to przecież logicznym rozwiązaniem, gdyż jeżeli poziom studentów obniża się z roku na rok to w końcu przyjdzie moment, w którym osiągnie on dno.

Tutaj pojawia się odwieczny problem instytucji funkcjonujących pod patronatem państwa – są one niezdolne do samodzielnego reformowania się od środka. Widzimy to na przykładzie szkolnictwa wyższego, lecz dokładnie to samo zjawisko inercji wewnątrz instytucji uniemożliwia środowisku pedagogicznemu odwrócenie postępującego trendu obniżania się poziomu w polskich szkołach, czy też lekarzom w doprowadzeniu do optymalnego stanu balansującego na granicy wydolności systemu służby zdrowia.

O zagrożeniach w systemie edukacji:
Inżynierowie świata i ich pomysł na edukację

Za totalną ułudę uznać można technokratyczny mit, wedle którego tylko „eksperci” i „specjaliści” są w stanie wydajnie zarządzać państwem. Mamy takich „ekspertów” i „specjalistów” w Polsce na pęczki, a jednak od lat nie potrafią oni doprowadzić do żadnych pożytecznych zmian systemowych. Nawet patrząc na krótką historię III RP można wymienić niejednego „eksperta” i „specjalistę”, który obejmował urząd ministra danego resortu i okazywał się wobec problemów natury politycznej bezradnym. Zgodnie z tą logiką powinniśmy dzisiaj dysponować doskonałym systemem służby zdrowia, ponieważ ministrami bywali tak wybitni specjaliści jak prof. Religa czy prof. Zembala. Tymczasem jak wygląda publiczna służba zdrowia wie zapewne każdy, kto miał nieszczęście się z nią w ostatnich latach zetknąć.

Szkolnictwo ideologiczne

Uczelnie wyższe oraz ich władze nie powinny też pełnić roli promotorów ideologii. Uniwersytety jako instytucje utrzymywane ze środków publicznych powinny służyć przede wszystkim państwu i społeczeństwu (nigdy wyłącznie państwu, nigdy wyłącznie społeczeństwu), aby przyczyniać się do ich harmonijnego rozwoju i wzrostu zasobów społeczno-kulturowych, a nie politycznym interesom poszczególnych grup wyznających poszczególne ideologie.

System szkolnictwa wyższego nie będzie też sprawnie funkcjonował jeżeli na uniwersytetach zapanuje w pełni terror poprawności politycznej, a ten szerzy się na nich w zastraszającym tempie. Nie ma bowiem możliwości prowadzenia jakiejkolwiek owocnej debaty naukowej jeżeli założy się, że z miejsca pewnych rzeczy mówić nie można, gdyż ktoś zdążył już wcześniej stwierdzić, że mają one charakter „niepoprawny” lub „nienaukowy”. Tak się bowiem składa, że prawda bardzo często jest niepoprawna i wiele razy w historii bywało już tak, że coś, co przez dziesiątki czy setki lat obowiązywało jako naukowy dogmat okazywało się w końcu niesamowitą bzdurą. Wprowadzanie więc na uniwersytety religii poprawności politycznej uniemożliwia dochodzenie do prawdy, kneblując usta zastraszonych naukowców o zdaniu innym niż powszechnie obowiązujące.

Tak się akurat składa, że w tym roku przypada 550. rocznica urodzin Mikołaja Kopernika. Z punktu widzenia czasów, w których Kopernikowi przyszło jego tezy wygłaszać, ich charakter także bez wątpienia był skrajnie niepoprawny i „nienaukowy”. To jawna kpina ze strony naukowców, którzy dzisiaj są na uniwersytetach wielkimi promotorami poprawności politycznej, że grzeją się aktualnie w tegoż Kopernika blasku. Na Zachodzie bowiem już teraz zawzięcie atakuje się ludzi, którzy głoszą podobnie oczywiste oczywistości jak ta, że Ziemia krąży wokół Słońca i nie słyszałem jeszcze ani jednego z politpoprawnych „autorytetów” by wypowiedział się publicznie w obronie np. nauczyciela prześladowanego w Hiszpanii za stwierdzenie, że istnieją dwie płcie. W demokracji bowiem opinia większości to świętość – tylko czy nauka powinna być demokratyczna, czy też dążyć do tego co jest prawdą? Demokracji i nauki pogodzić się nie da, gdyż prawda jest prawdą, a nie opinią większości.

Wesprzyj portal
Budujmy razem miejsce dla poważnej debaty o społeczeństwie i państwie polskim
Wesprzyj

Bibliografia:

Byczek R., Emigracja Polaków do Wielkiej Brytanii i jej wpływ na rozwój turystyki przyjazdowej Brytyjczyków do Polski, „Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Turystyki i Języków Obcych w Warszawie. Turystyka i Rekreacja” 2014.

Garapich M., Migracje z Polski do Wielkiej Brytanii: geneza, stan dzisiejszy, wyzwania na przyszłość, „Studia BAS” 2019, nr 4(60).

Majmurek J., PiS położył podstawy pod wielokulturową i tęczową Polskę
– https://krytykapolityczna.pl/kraj/pis-polozyl-podstawy-pod-wielokulturowa-teczowa-polske/

Raport WIB i ZBP: Portfel Studenta, 2021.